O Nocy Sów usłyszałam już kilka lat temu, ale jakoś nigdy dotąd nie wzięłam w tym wydarzeniu udziału. Gdzieś tam mignął mi jakiś plakat i tyle. W tym roku Noc Sów skusiła mnie swoją bliskością: kiedy dowiedziałam się, że 23 marca w Niepołomicach będzie można wziąć w niej udział, od razu zapisałam siebie + Alę i Zuzę. I jak się okazało – dobrze zrobiłam, bo miałam okazję uczestniczyć w jednym z bardziej emocjonujących wydarzeń, jakie dotychczas zafundował mi mój ptasi bzik.
Na początek garść faktów dotyczących Nocy Sów: pomysłodawcą całej akcji jest Stowarzyszenie „Ptaki Polskie”, a tegoroczna edycja była już siódmą. Noc ma charakter ogólnopolski, z roku na rok liczba lokalnych wydarzeń w ramach tej akcji rośnie: tegoroczne sowie noce odbyły się już w ponad 250 miejscach. Dlaczego Noc Sów odbywa się właśnie o tej porze roku? Ponieważ przełom marca i kwietnia jest idealnym czasem na podsłuchiwanie i podglądanie sów: jest to dla tych pięknych nocnych ptaków czas godów i są skłonne zachowywać się nieco głośniej niż zazwyczaj, tym samym ułatwiając nam ich obserwację.
Niepołomicką Noc Sów zorganizowało Stowarzyszenie „Zielony Puszczyk”, przy współudziale Laboratorium Aktywności Społecznej. Zatrzymam się chwilę przy tych dwóch organizacjach, ponieważ ich działalność jest moim zdaniem godna uwagi. Na niepołomickiego „Zielonego Puszczyka” trafiłam dopiero niedawno, a szkoda, bo niestety ominęło mnie całkiem sporo ciekawych ptasio-przyrodniczych wydarzeń, które „Puszczyk” zorganizował: choćby spotkanie z autorem świetnej książki „Dwanaście srok za ogon”, Stanisławem Łubieńskim czy spacery ornitologiczne po Puszczy Niepołomickiej i okolicach. Po Nocy Sów mogę tylko powiedzieć, że jestem pod wielkim wrażeniem tego, co robi to niewielkie stowarzyszenie i mam nadzieję pojawiać się jak najczęściej na organizowanych przez “Puszczyka” imprezach (szczególnie tych ptasich).
Przyjechałyśmy z dziewczynami do niepołomickiego Laboratorium Aktywności Społecznej tuż przed 18, a na 18 zaplanowany był początek Nocy. Zeszłyśmy po schodkach do sporej sali, wypełnionej ludźmi, żółtymi krzesłami i fotografiami przyrody. Lekkie zamieszanie, gwar, dzieci kolorujące obrazki z sowami; atmosfera luźna i pełna oczekiwania na żywe sowy. Clou „stacjonarnej” części Nocy miał być bowiem wykład i pokaz żywych sów prowadzony przez parę sokolników: Bartka i Agnieszkę z firmy A.KUKU. W oczekiwaniu na sowy oglądałyśmy przez lupę wypluwki, czyli niestrawione resztki sowiego menu; zawierały one głównie sierść i kości ofiar, w formie trochę makabrycznej plątaniny. Kontemplowanie czaszek kurczaka i innych pozostałości sowich posiłków przerwało nam poruszenie zebranej w sali publiczności: są sowy! Jako pierwsza pojawiła się pójdźka Tadzik, przedstawiciel jednego z mniejszych gatunków polskich sów, a zaraz po niej ze specjalnego transportera wychynął puchacz Zbyszek. Właściwie to powinnam powiedzieć “puchaczka”, gdyż – zupełnie jak w „Seksmisji” – Zbyszek była (i jest) kobietą.
Pokaz prowadzony przez Agnieszkę i Bartka umożliwił chyba każdemu z uczestników spojrzenie z bliska w pomarańczowe ślepia Zbyszka, a muszę przyznać, że jest to nie lada przeżycie – w końcu nie codziennie ma się okazję stanąć oko w oko z największą rodzimą sową. Moja wiedza na temat życia i zwyczajów sów nie jest jakaś specjalnie bogata, więc wykład, który prowadziła Agnieszka zainteresował mnie nie mniej niż podekscytowane obecnością sów dzieci. Ok, wiedziałam, że sowia „twarz” to szlara, ale już nie miałam pojęcia, że uszy sowy położone są asymetrycznie po obu stronach szlary, przy czym jedno z nich jest węższe, a drugie szersze. Nabrałam też szacunku dla pracy sokolników i sowiarzy: ułożenie i utrzymanie ptaka drapieżnego to naprawdę ciężkie i wymagające zajęcie. Sowi pisklak wymaga wstawania do niego w nocy podobnie jak do dziecka. I karmienia co kilka godzin. A propos karmienia: czy widzieliście kiedyś pożywiającego się puchacza? Widok dość niesamowity: dwa-trzy kłapnięcia dziobem i po pisklaku-kurczaku nie ma śladu…
Nie spodziewałam się, że zobaczę posiłek puchacza podczas Nocy Sów, nie spodziewałam się też, że zobaczę sowę w locie. A jednak! Wrażenie przedziwne: oto jestem w jasno oświetlonej sali, z kilkudziesięcioma innymi osobami, a tu nagle tuż nad naszymi głowami przelatuje wielkie ptaszysko. Puchacz w locie, z rozłożonymi wielkimi skrzydłami wygląda imponująco. Sunął bezszelstnie i tak nisko, że skrzydłami musnął głowy niektórych widzów pokazu – w tym Zuzy.
Na sowy można się było napatrzeć do woli, można było też wzbogacić swoją sowią wiedzę podczas wykładu i rozmów z organizatorami. Piotr Woś z „Zielonego Puszczyka” objaśnił nam, w jaki sposób oryginalne wynalazki matki natury umożliwiają sowom bezszelestny lot. Trzymałam w rękach sowie pióra: jedne ze specjalnym krótkim grzebyczkiem, jakby przeczesujących powietrze, inne pokryte delikatnym meszkiem. Nigdy wcześniej nie widziałam takich piór i w sumie nie zastanawiałam się, skąd się bierze ten cichy lot sowy – teraz już wiem.
Pod koniec pokazu była też możliwość zrobienia sobie indywidualnego zdjęcia z sowami: dzieci mogły same potrzymać Tadzika-pójdźkę na sokolniczej rękawicy, a dorośli – puchacza Zbyszka. Tu – jak łatwo sobie wyobrazić – pojawił się element chaosu spowodowany bliskością tak niesamowitej atrakcji. Każdy chciał mieć zdjęcie z sową i był gotowy do parcia naprzód niemalże po trupach. W pewnym momencie zastanawiałam się już, czy ptaki wytrzymają ten napór widowni, na szczęście Agnieszka i Bartek czuwali nad całością i uporządkowali naszą grupę dość szybko. Na zdjęcie z Tadzikiem załapała się Ala, ale nie zdążyłyśmy już dopchać się do Zbyszka, ponieważ trzeba było zbierać się na drugą część wieczoru: czyli nocny spacer po Puszczy Niepołomickiej. Przed wyjściem z LAS-u Ala zaopatrzyła się jeszcze w gadżety, które dostarczyło Nadleśnictwo Niepołomice. Nie ukrywam, że rozdanie gadżetów nastąpiło w świetnym momencie, ponieważ nastroiło Alę nieco bardziej optymistycznie do perspektywy opuszczenia ciepłego pomieszczenia i nocnego spaceru po lesie – od razu mogła wykorzystać jedną z jakże praktytcznych zdobyczy, czyli odblaski.
Z centrum Niepołomic do parkingu przy puszczy jedzie się minutę, może dwie – po chwili stałyśmy już w towarzystwie kilkunastu innych osób na parkingu przy wejściu do lasu. Naszą grupę oprowadzał leśnik z Nadleśnictwa Niepołomice, pan Michał Wieciech. Po krótkim instruktażu ruszyliśmy w ciemny las, kierując się w stronę Drogi Królewskiej. Myślałam, że po prostu będziemy sobie szli i nasłuchiwali, czy słychać jakieś sowy – ale oczywiście byłam w błędzie, okazało się, że sowy wabiliśmy za pomocą nagrań ich głosów. Przez chwilę szliśmy główną drogą, ale zaraz zboczyliśmy w mniejsze ścieżki – tu już zrobiło się bardziej tajemniczo i trochę strasznie. Hałas dobiegający z pobliskiej ruchliwej drogi przycichł, nie było już widać świateł parkingu – przyświecał nam jedynie księżyc i kilka latarek. Oczywiście od razu przypomniały mi się sceny z różnych filmów – z „Blair Witch Project” na czele – ale nie dzieliłam się tymi skojarzeniami z córkami. Ala po zejściu z głównej drogi i tak przykleiła się do mojego boku i świeciła latarką po krzakach, w poszukiwaniu jakichś błyszczących oczu. Ja też czułam się trochę nieswojo – w końcu nie co dzień mam okazję łazić po nocy lesie, tylko przy blasku chudego księżyca i małej czołówki.
I tak wędrowalismy przez nocna puszczę. Zrobiliśmy kilka postojów w różnych miejscach, za każdym razem pan Michał włączał nagranie puszczyka zwyczajnego, aby zwabić sowy. Nic, cisza. Podczas wabienia staliśmy wszyscy w milczeniu, starając sie nie szleścić kurtkami, niczym nie stukać ani nie szurać. Kilka minut stania w zupełnej ciszy i ciemności, w zimną noc, z puszczykiem pohukujących dziarsko z nagrania. Tylko koty darły się gdzieś w oddali. Na trzecim czy czwartym postoju w znane już nam wszystkim nagranie puszczyka włączył się na chwilę inny głos, znacznie niższy i krótszy – takie głuche „huu” – tym razem już nie nagrane, tylko dobiegające wyraźnie gdzieś z tyłu, zza naszych pleców. Nasza grupka oczywiście od razu się ożywiła (słyszeliście? Co to było? Sowa?). Pan Michał szybko wyjaśnił, że właśnie słyszeliśmy puszczyka, tylko uralskiego. Puszczyk uralski to jedna z naszych największych sów, a przy tym – to ptak dość rzadki, tyle wiedziałam, więc zaczęłam mocniej wytężać słuch i wpatrywać się w niepołomickie sosny nad moja głową. Postaliśmy jeszcze chwilę, pan Michał tym razem puścił także nagranie puszczyka uralskiego, które przy odgłosach zwyczajnego brzmiało jak bas przy alcie. Pohukiwanie „urala” jest znacznie niższe i bardziej głuche, mniej śpiewne. Brzmi trochę straszniej, szczerze mówiąc. Weszliśmy głebiej w las, po raz kolejny włączając nagranie i w tym momencie zobaczyliśmy (a przynajmniej część naszej grupy patrząca w to samo miejsce), jak wielka sowa zatacza bezszlestnie łuk nad naszymi głowami i znika w ciemnym lesie. Było ja widać przez może 4-5 sekund, ale to i tak wystarczyło, żebym zapomniała o instrukcjach pana leśnika i dość głośnym szeptem zwróciłam się do Zuzy i Ali:
– Jest, jest!!! Sowa leciała, widziałyście??
– Widziałyśmy, cicho mamo, nie gadaj, przecież pan prosił! – upomniały mnie córki.
Oczywiście dziewczyny patrzyły w to samo miejsce i też ją zobaczyły, tylko zareagowały nieco spokojniej niż ich matka. Tak czy inaczej – wszystkie trzy mocno się podekscytowałyśmy i ochoczo ruszyłyśmy dalej, pomimo tego, że jeszcze chwilę temu narzekałyśmy na zmarznięte ręce i nogi.
Pan Michał ogłosił, że podejdziemy jeszcze w jedno miejsce i spróbujemy zwabić tego urala, a potem wrócimy już na parking, bo nie wiedzieć kiedy zrobiło się już dobrze po 21. Ta ostatnia miejscówka to był strzał w dziesiątkę: pan Michał odtworzył kilka razy głosy puszczyków i w zasadzie od razu usłyszeliśmy głuchy głos, jednak tym razem dobiegający najwyraźniej z lasu, nie z głośnika trzymanego przez pana Michała. To leśne „hu-huhu-huu” wdało się w dialog z nagranym puszczykiem i przez dobre kilka minut stojąc bez ruchu wsłuchiwaliśmy się w te „głosy puszczy”. Co ciekawe, pohukiwanie słychać było z różnych stron, sowa najwyraźniej przelatywała na coraz to inne drzewa – nie muszę dodawać, że wcale nie było tego słychać. Najwyraźniej znajdowała się jakieś kilkanaście metrów od nas i przelatywała sobie z jednej sosny na drugą. Po jakimś czasie do pohukiwania dołączył inny odgłos: brzmiał jak skrzyżowanie szczekania psa z krakaniem wrony. Ożesz, jakiś inny ptak przyleciał! – pomyślałam, tym razem już nie używając scenicznego szeptu. Ale co to może być, taki dziwny odgłos? Chyba nie kruk… Z pomocą w rozpoznaniu przyszedł pan Michał, który wyjaśnił, że to szczekanie to głos samicy puszczyka uralskiego – co oznaczało, że staliśmy tuż obok dwóch wielkich sów. Nie udało nam sie niestety ich już zobaczyć, ale samo słuchanie ich głosów w ciemnym lesie to było niezapomniane przeżycie.
Tak wyglądał nasz nocny spacer z mojej perspektywy. Ale już przeżycia Ali były nieco innego rodzaju: z całej wyprawy do lasu najmocniej utkwiło jej w pamięci poszczekiwanie koziołka, które przez pewien czas dochodziło gdzieś z oddali (ale nie takiej całkiem dalekiej oddali). Po powrocie do auta Ala wyznała z ulga, że teraz to przynajmniej mamy pewność, że ten jeleń, który tak ryczał, nie zacznie biec w naszą stronę i nas nie zaatakuje.
Już wiem, że za rok również będę chciała wziąć udział w Nocy Sów i mam nadzieję, że wydarzenie to ponownie świetnie zorganizuje „Zielony Puszczyk”. Mam też nadzieję, że za rok uda nam się dotrzeć do Niepołomic w komplecie – o ile nie zamęczę reszty rodziny moimi entuzjastycznymi relacjami zaczynającymi sie od “i wtedy usłyszeliśmy hu hu-huu” – to jest na to szansa. W każdym razie jestem dobrej myśli i nie zamierzam martwić się na zapas ;).
