Pomyślała, że wyglądają jak klasyczni turyści: wygodne stroje, nieduże plecaki (takie, żeby bez problemu uchodziły za bagaż podręczny), brak pośpiechu. Nadchodzili od wybrzeża Bjorvika, kierując się w stronę Mostu Akrobatów. Most ten był w zasadzie zwykłą kładką dla pieszych, jakich pełno, ale nieco fikuśny projekt architektoniczny robił z kładki coś faktycznie kojarzącego się z akrobacjami. Rozmawiali, oglądając się jeszcze raz na biurowce Barcode Project. Ona spojrzała na jej ulubiony budynek, ten biały z asymetrycznymi oknami, w którym siedzibę miała firma Deloitte i pomyślała z lekkim żalem, że pewnie prędko tego biurowca znów nie zobaczy. Pora wracać do domu. Miło jest wracać do domu, rzecz jasna, ale miło jest zrobić sobie przerwę od wszytskiego i przez kilka dni martwić sie tylko o to, co by tu fajnego zrobić w danym dniu.
Kiedy byli w połowie kładki, zadzwonił telefon. Ponieważ dzwonek jednoznacznie wskazywał na to, że to jej komórka, zaczęła szybko grzebać w torebce w poszukiwaniu swojego LG. Torebka była mała, ale i tak musiała przekopać się przez portfel, chusteczki, szminkę bezbarwną, aparat fotograficzny, 2 batoniki i jakieś stare bilety. W końcu się udało.
– Halo? – odparła zastanawiając się, kto to może dzwonić. Numeru nie znała.
– Pani Patrycja? – usłyszała w słuchawce niski męski głos
– Tak, słucham?
– Pekaes Oslo się kłania, ja już tu czekam na Busterminalen. Czerwony bus, tak że do zobaczenia!
Nie myślcie, że mi odbiło i od dziś będę pisać bloga w trzeciej osobie, udając, że to powieść. Ale przygotowując tekst o Oslo przekopałam się w ciągu kilku dni przez kilka książek Nesbo i kiedy zabrałam się już do pisania, ten wstęp jakoś tak automatycznie zrobił mi się nieco powieściowy. I tak go już zostawiłam. Zresztą – tak właśnie było: szliśmy Mostem Akrobatów, zadzwonił mój telefon i pan kierowca z Pekaes Oslo poinformował mnie, że już na nas czeka. Niby nic niezwykłego, ale jeszcze dobrze pamiętam, jak kilka tygodni temu rozkminiałam temat dojazdu do Oslo z lotniska Torp i byłam mocno zdziwiona, kiedy odkryłam, że w Oslo jeździ nasz Pekaes. W dodatku u nich ceny biletów na transfer z lotniska są niższe niż ceny biletów samolotowych Kraków-Oslo (to nie jest reklama, dodam), co wcale nie jest aż taką oczywistością, jeśli mowa o Norwegii. Nie odkryję Ameryki stwierdzając, że jest tu drogo. Drogie jest prawie wszystko: od biletów komunikacji miejskiej, po wstęp do muzeów, o alkoholu czy knajpach nawet nie wspomnę. Albo wspomnę: 6 małych piw w supermarkecie to jakieś 60 złotych. Ale – z drugiej strony – za całkiem sporo atrakcji płacić w Oslo nie trzeba lub można pokombinować i zapłacić nieco mniej, o czym również napiszę.
Idąc wtedy przez Most Akrobatów przewijałam w myślach ostatnie 3 dni, wypełnione od rana do nocy poznawaniem Oslo. Nasz wyjazd do stolicy Norwegii miał 2 akcenty główne: maraton Ukochanego Męża i punkty charakterystyczne dla książek Jo Nesbo. Zwiedzanie miasta wplatało się zgrabnie pomiędzy te dwie główne osie, czasem się z nimi nawzajem przenikając. Ukochany Mąż podczas maratonu zobaczył spory kawałek Oslo, a ja po powrocie do domu i pobieżnym przejrzeniu „Policji”, „Czerwonego gardła” i „Wybawiciela” zorientowałam się, ile miejsc opisywanych przez Nesbo zobaczyliśmy zupełnie przypadkiem.
Pierwszym mocnym (i miłym) zaskoczeniem była już sama lokalizacja naszego apartamentu. Wybierając go jakiś czas temu nie kierowaliśmy się jakimiś specjalnymi względami; po prostu miało być w miarę niedrogo (jak na Oslo, oczywiście), w miarę blisko centrum i w miarę ładnie. Kilkupiętrowy budynek, w którym mieścił się nasz apartament, ulokowany był przy niezbyt ruchliwej ulicy, w pobliżu parku. Zza parku wyłaniał się wysoki i długi budynek, z podjazdem, podziemnym garażem i jakimiś tablicami przywejściu. Ani ładny, ani brzydki: taki nijaki. Początkowo myślałam, że to jakiś akademik lub szkoła, ale po bliższym zapoznaniu się z tablicą informacyjną okazało się, że mieszkaliśmy vis a vis Budynku Policji, czyli Politihuset. Czy można wymarzyć sobie lepszy adres dla fanki Harry’ego Hole’a? No ok, jest jeszcze Sofies Gate, ale tak zupełnie szczerze – to w sąsiedztwie policji mieszkało się nam bardzo sympatycznie. Lokalizacja ta pojawia się zresztą w powieściach Nesbo prawie równie często, jak Sofies Gate 5; to tam, na najwyższym piętrze, znajduje się kantyna z widokiem na Bjorvika i Operę, to tam znajdował się pokój Harry’ego znany jako Kotłownia. Z książek Nesbo można się o tej budowli dowiedzieć jeszcze kilku informacji:
Budynek Policji, główna siedziba Komendy Okręgowej Policji na Gronland, położony był na wzgórzu w paśmie ciągnącym się od Gronland w stronę Toyen i roztaczał się z niego widok na wschodnią część ścisłego centrum miasta, Wybudowano go ze szkła i stali w roku 1978. Nie skłaniał się w żadną stronę, idealnie trzymał pion, a architekci, Telje, Torp i Aasen, otrzymali dyplom. (Jo Nesbo, “Pentagram”, Wrocław 2007, s. 10)
Wolałam nie robić więcej zdjęć komendzie policji, bo kto wie, jak by to się mogło skończyć – tak więc mam tylko to jedno, średnio udane – ale zawsze coś.
Zanim na dobre zagłębię się w ścieżki, którymi chadzał po Oslo Harry, Rakel i inni, jeszcze kilka słów o maratonie. Do Oslo przylecieliśmy w piątek, już nastepnego dnia odbywał się maraton. Jak zapewnie wiecie, jeśli chodzi o maratony to jestem głównie obserwatorem i kibicem, nie porywam się na tak szalony dystans, zresztą – bieganie w tłumie nie wydaje mi się jakoś szczególnie przyjemnym doświadczeniem. Jednym słowem – nie ciągnie mnie do tego. Jednak w Oslo po raz pierwszy pomyślałam, że fajnie byłoby taki jakiś zorganizowany bieg zaliczyć. Po pierwsze, w Oslo maraton jest w zasadzie dodatkiem do półmaratonu: w maratonie uczestników podzielono na 2 grupy, w półmaratonie było tych grup chyba 7. Poza tym były też biegi na 10 km, w tym „10 km plogging”. Może i do nas za jakiś czas biegi połączone ze zbieraniem śmieci zawitają, ale na razie chcąc taki bieg zaliczyć – trzeba jechać choćby do Oslo. Sam maraton zorganizowany był na dużym luzie, miasto nie popadło w stan jakiegoś ogólnego zamieszania w związku z biegiem. Widać było, że jest to impreza raczej narodowa niż międzynarodowa, bez jakiegos wielkiego zadęcia, o charakterze mocno kameralnym.
Kiedy Ukochany Mąż wystartował, ja miałam kilka godzin na szwendanie się po Oslo. Początkowo chciałam trochę pozwiedzać okolicę, w której maraton się zaczynał, a ponieważ było to tuż przy Ratuszu, w samym centrum miasta, zaczęłam od jednego ze starszych zabytków stolicy Norwegii: twierdzy Akerhus. Akerhus – kompleks budyknów z czerwonej cegły – wznosi się na wzgórzu, skąd przy dobrej pogodzie świetnie widać Oslofjorden z jego licznymi wysepkami. Miałam szczęście, tamtej soboty pogoda była idealna, a powietrze wyjątkowo przejrzyste. Stałam na murach twierdzy, podziwiałam błękitne wody fiordu, przyglądałam się małym i dużym statkom, przypływającym pewnie na przystań przy Aker Brygge. Dzień był tak piekny i słoneczny, że wydawało mi się, że mam przed sobą jakieś greckie wysepki, a nie Hovedoyę czy Grassholmen. Na wybrzeżu tuż przy samej twierdzy cumował gigantyczny statek wycieczkowy, przy którym Akerhus wyglądał trochę jak niewielka makieta z cegieł. A niesłusznie, bo wraz z dziedzińcami, armatami i murami to całkiem spory obiekt. W twierdzy znajduje się Muzeum Norweskiego Ruchu oporu, jest też tablica upamiętniająca zamordowanych członków norweskiego ruchu oporu. Na placu w twierdzy w 1945 roku rozstrzelano też Vidkuna Quislinga (Quisling był norweskim politykiem, kolaborującym z nazistami podczas II wojny światowej) – czego już oczywiście żadna tablica nie upamiętnia, a czego można dowiedzieć się choćby z „Czerwonego gardła” Nesbo. Twierdza Aker pojawia się zresztą w jego powieściach kilkukrotnie, skoro już wspomniałam o kolaborantach – to właśnie tu snajper zastrzelił Signe Juul.
Po przypomnieniu sobie tego wszystkiego uznałam, że nie ma sensu dłużej zastanawiać się nad dalszymi punktami zwiedzania Oslo: trzeba po prostu iść prosto na Sofies Gate 5. Jak pomyślałam – tak zrobiłam. Ukochany Mąż nie jest aż tak wielkim fanem Nesbo, jak ja, i nie wykazywał aż tak dużych chęci udania się pod wyżej wymieniony adres. Ja natomiast bardzo chciałam zrobić sobie zdjęcie przy domofonie z nazwiskiem „Harry Hole” ?.
Znany wszystkim fanom Nesbo adres Sofies Gate 5 z mocno już wypłowiałym nazwiskiem Harry’ego to tak naprawdę Dovregata. Dom jak dom, drzwi jak drzwi – ale i tak stojąc pod odrapanymi drzwiami prowadzącymi do kamienicy, którą Nesbo zrobił domem komisarza Hole’go, czułam niemałą ekscytację. Trudno się dziwić, znając moją słabość do książek Nesbo; ostatecznie ten literacki adres jest – obok Hobbitonu – jednym z moich absolutnie ulubionych. Idąc tam spodziewałam się chyba jakichś ludzi robiących sobie zdjęcia przed bramą domu Harry’ego, jakichś tablic, że oto tu mieszka bohater znanej serii kryminalnej, ale nie, niczego takiego oczywiście nie ma. Sofies Gate to ulica raczej cicha, spokojna, tak było przynajmniej w połowie września 2018. Na parterze kamienicy nie mieści się żaden kolonioalny sklepik żadnego Alego; jeśli był tam dawniej, to śladu po nim nie ma. Było kilku przechodniów, żadnych tłumów, nikt też – oprócz mnie – nie robił tam zdjęć, więc czułam się troche głupio i szybko poszłam dalej. Oczywiście, nie było też wskazówek, jak dotrzeć do restauracji U Schroedera czy pubu Underwater, kolejnych obowiązkowych punktów na mapie “Oslo by Harry Hole”. Teoretycznie oba te miejsca zlokalizowane są „tuż za rogiem” domu Harry’ego, ale chcąc tam dotrzeć trzeba udać sie na kilkuminutowy spacer w górę Dovregata, potem kierować się w stronę Ullevallsveien. Która to ulica notabene też się u Nesbo pojawia (np. jako miejsce zbrodni w „Pentagramie”). W ogóle to w trakcie 3 dni zwiedzania Oslo nieraz żałowałam, że większość książek Nesbo przeczytałam już dość dawno temu, bo dopiero teraz, po przejrzeniu kilku z nich widzę, jak dużo uwagi Nesbo poświęca miastu i z jakim pietyzmem opisuje całe dzielnice, które pojawiają się w jego powieściach. Oslo z jego książek jest miastem pełnym charakteru i uroku, widać, że pisarz darzy je uczuciem – i muszę przyznać, że sporo tej sympatii do Oslo przejęłam od Nesbo, jeszcze zanim tu przyjechałam.
Po obowiązkowej wyprawie w okolice domu Harry’ego, kiedy już pochodziłam nieco jego śladami po dzielnicy Bislett, zawróciłam w stronę Ratusza, bo czas już był najwyższy powitać mojego maratończyka na mecie. Wracając zahaczyłam jeszcze o Zamek Królewski i Park Zamkowy, i tu oczywiście wypatrzyłam niebieskawą, szklaną elewację hotelu Radisson, tego samego, w którym ulokował się snajper Daniel vel Sindre z “Czerwonego gardła”. Możecie mnie mieć za zupełną maniaczkę, ale odruchowo zaczęłam zastanawiać się, który to dąb przy pobliskiej Karl Johans Gate (ostatnie zdjęcie poniżej) mógł paść ofiarą snajpera ze strzykawą wypełnioną Roundupem. Kilka drzew by się nadawało, na szczęście w rzeczywistości wszystkie dęby w pobliżu zamku prezentowały się wspaniale i Roundup mogły znać tylko z jakichś ponurych opowieści.
Okazało się, że jakoś źle obliczyłam czas lub za szybko doszłam pod Ratusz, bo dotarłam na metę maratonu o wiele za wcześnie, grubo przed naszym umówionym czasem i jeszcze jakąs godzinę kwitłam przy barierkach, czekając na Ukochanego Męża. Jeśli wydaje się Wam, że nie ma tego złego itp., bo przynajmniej zrobiłam mu zdjęcia, jak przekracza uśmiechnięty i dumny linię mety – to jesteście w błędzie. Nie wiem, jak to możliwe, ale stałam tuż przy mecie biegu, wgapiałam się w tych wszystkich zmęczonych biegaczy, a Ukochanego Męża jakimś cudem nie wypatrzyłam. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak to się stało, no, ale się stało, i nie ma pamiątkowego zdjęcia z mety mojego autorstwa. Trudno – może za rok się uda?
Sobotę pomaratonową mieliśmy już nieco spokojniejszą, natomiast nazajutrz z samego rana ruszyliśmy znowu odkrywać Oslo. Właściwie ciężko mi znaleźć coś, co mi się w Oslo nie podobało: mieszkalismy w pobliżu Opery i dzielnicy Bjorvika, i choć wciąż jest to właściwie duży plac budowy, to widać, że nowe budynki nie przytłaczają otoczenia, większość z nich jest nowoczesna, na elewacjach dominuje szkło, drewno, metal i kamień. Wszystko to daje w efekcie mieszankę bardzo dla oka przyjemną – szczególnie budynek Opery budzi zachwyt. Przechodząc wzdłuż tyłów Opery widzimy wielkie pracownie szwalnicze i perukarskie, mieszczące się na przeszkolnym parterze budynku. Można przystanąć i popodglądać pracę nad kostiumami do przedstawień. Na dach Opery – punkt obowiązkowy zwiedzania Oslo – weszliśmy dość późno w nocy, kiedy oprócz nas było tam zaledwie kilka osób. Gdzieś za nami szumiały pociągi zwalniające przy wjeździe na Oslo Sentalstasjon, przed nami widać było czarne wody fiordu i światła domów w oddali. Jakoś tak to sprytnie zaprojektowali i wykonali, że nawet w nocy i po deszczu na dach Opery można wejść i z niej zejść bez obawy, że spadniemy prosto do tej czarnej wody (wiem, bo sprawdziłam). Choć u mnie lekki dreszczyk niepewności był w trakcie tej wspinaczki po ścianie z marmuru, nie powiem.
A tak prezentuje się Opera wraz z otoczeniem za dnia:
Kolejną wielka atrakcją Oslo jest Park Vigelanda, część wiekszego Parku Frogner. Ten ostatni pojawia sie u Nesbo wiele razy: raz jako miejsce zabójstwa, kilkukrotnie jako miejsce spotkań Harry’ego, Rakel i Olega. Ukochany Mąż nie zdziwił się, że po dotarciu do Parku Frogner zamiast rzucać się z aparatem fotograficznym się na rzeźby Vigelanda, zaczęłam szukać kąpieliska Frogner, o którym pisał Nesbo. I oczywiście znalazłam: jest skocznia, jest basen. Wygląda to dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam. Zdjęcia robione zza płotu i większej odległości, więc do ideału im sporo brakuje, ale coś tam jednak widać:
Park Vigelanda w książkach Nesbo chyba za często się nie pojawia (o ile w ogóle), co jest o tyle dziwne, że niektóre z tych rzeźb mogłyby stanowić interesujące tło dla niejednej sceny w powieści kryminalnej. Motywem przewodnim u Vigelanda są kobieta i mężczyzna, ukazani w różnym wieku, w różnych pozach, spleceniach, w ruchu, w spoczynku. Nie wiem, czy Vigeland miał dzieci i czy je lubił, ale coś z dziećmi z jego rzeźb jest nie tak… a raczej nie tyle nie tak, co są one przedstawione w dość nietypowy sposób. Momentami nawet szokujący. Na hasło”rzeźba dziecka” w myślach pojawia mi się tłuściutki amorek czy cherubinek, z loczkami i uśmiechem. U Vigelanda mamy natomiast dzieci wykrzywione od płaczu, skaczące, coś krzyczące, biegnące, podrzucane w górę, sadzane na ramionach dorosłych i siadające im na plecach. Na jednym z reliefów ozdabiających fontannę w parku wypatrzyłam (o ile się nie mylę) osła czy konia kopiącego dziecko. Zbaraniałam też na widok mężczyzny żonglującego czterema niemowlakami. Hm. Park Vigelanda zdecydowanie daje do myślenia, a przy tym wszystkim wciąż pozostaje całkiem przyjemnym miejscem na spacer, z rzeczką, mostem, ławkami.
Tu się zatrzymam i resztę opowieści o wędrówce po Oslo dokończę za kilka dni. Przeczuwałam, że ciężko będzie mi upchnąć to miasto w jednym wpisie, i tak właśnie się stało.
EDIT: Na drugą część wpisu zapraszam tutaj , też jest ciekawie: są widoki na fiord z Holmenkollen, jest skansen, jest ratusz (to właśnie tam urzędowała żądna władzy radna Isabelle Skoyen), a także mały bonusik dla fanów serialu „Skam”.