Moje wczesne macierzyństwo i macierzyństwo „Zosiowe” oddziela coś więcej niż tylko kilkanaście lat przerwy. Są to właściwie moje dwa różne światy, głównie z powodu bagażu doświadczeń, który oczywiście jest znacznie cięższy teraz niż był 15 lat temu, kiedy to zostałam mamą po raz pierwszy. Kilkanaście lat to może niezbyt dużo, ale jeśli spojrzeć wstecz dokładniej, nie pomijając szczegółów – to ten okres sprzed lat był zupełnie inną epoką. Pamiętam, jak wiosną 2002 roku spacerowałam z miesięczną Anią po Parku Krowoderskim. Już jako tako okrzepłam w roli matki. Ba, miałam już nawet wypracowaną i oswojoną codzienną rutynę: na przykład celowałam ze spacerami tak, aby nakarmić Anię przed wyjściem i wrócić szybko do domu, kiedy tylko zacznie się budzić z drzemki. Zazwyczaj mi się ta trudna sztuka udawała, aż raz, pewnego strasznego dnia, Ania nagle obudziła się i zaczęła się głośnym wrzaskiem domagać posiłku. Na nic noszenie i uspokajanie, dziecko się darło jak opętane, mijający mnie przechodnie patrzyli podejrzliwie, czy aby nie robię maleństwu jakiejś krzywdy. A ja, cała w stresie, zastanawiałam się (trochę bezsensownie, patrząc z perspektywy czasu), czy mogę nakarmić moje dziecko na ławce w parku, czy lepiej jednak nie, może jakoś uda mi się dobiec do domu… Ech, teraz te dylematy mnie śmieszą, ale 2002 rok to był czas, kiedy karmienie piersią było czynnością dużo mniej widoczną niż dziś. Mimo iż na oddziałach położniczych promowano karmienie naturalne dość mocno – to w przestrzeni publicznej jakoś nie było widać efektów tej promocji.
W roku 2002 byłam więc młodą matką, która zupełnie szczerze zastanawiała się nad możliwością nakarmienia wrzeszczącego dziecka na ławce w parku. Myślę, że powyższy przykład dość dobrze oddaje stopień „świeżości” mojego macierzyństwa i poziom rozkmin, na których upływały mi pierwsze miesiące bycia mamą. Tej samej wiosny, kiedy skomplikowane procesy myślowe ostatecznie doprowadziły do podjęcia decyzji o pierwszym nakarmieniu Ani poza domem, miało też miejsce inne epokowe wydarzenie. Na mojej drodze, drodze młodej mamy pchającej głęboki wózek z kilkumiesięczną pierworodną, los postawił Alę. Mamę kilkumiesięcznego Miłosza, podobnie jak ja pchającą podobny wózek. Alę była pierwszą dziewczyną z naszej Parkowej Grupy Wsparcia, którą poznałam tamtej wiosny, ale nie ostatnią. Wkrótce potem podczas spacerów w parku poznałam też Gosię, Justynę, Martę, Anię, Magdę, Agnieszkę, drugą Anię… Nasza Parkowa Grupa Wsparcia rozrastała się stopniowo, wyjątkowo ciepła wiosna sprzyjała długim spacerom, więc w sposób naturalny do naszego puebla dołączały nowe członkinie. O ile początkowo Ala była dla mnie „mamą Miłosza”, a Gosia „mamą Ani”, i tak o moich nowych koleżankach opowiadam choćby Ukochanemu Mężowi, to dość szybko się to zmieniło i Ala została na dobre Alą, Gosia – Gosią, a Justyna – Justyną. Fakt faktem – poznałyśmy się dzięki temu, że zostałyśmy matkami i gdyby nie nasze dzieci, to kto wie, mogłybyśmy się nawet nie minąć na ulicy… Te przedpołudniowe spacery z dziećmi, ten typowy zwyczaj młodych matek stał się siłą napędową do powstania naszej Parkowej Grupy Wsparcia. Jej historia to przede wszystkim historia kilku pierwszych lat naszego macierzyństwa, tego niesamowitego okresu, kiedy człowiek dzień w dzień balansuje pomiędzy wycieńczającym zmęczeniem i zapierającym dech w piersiach zachwytem.
Grupa powstała w sposób naturalny, nie musiałyśmy się nawet jakoś specjalnie umawiać na nasze parkowe schadzki: po prostu oczywiste było, że jak tylko ogarniemy przyziemne sprawy domowe typu zupa czy pranie, to gnamy do parku i pomiędzy 9 a 12 właśnie tam przebywamy. Po 12 następował z reguły szybki odwrót do domu, żeby zdążyć nakarmić dzieci zupą i położyć spać. Czas popołudniowej drzemki naszych pociech spędzałyśmy zazwyczaj bardziej pracowicie, niż one same, i dlatego po drzemce mogłyśmy znów wyjść z domu i ponownie obrać kierunek „park”.
Nie skłamię, jeśli powiem, że Parkowa Grupa Wsparcia była lekiem na całe zło młodych matek, które mogło się wydarzyć w ciągu dnia w godzinach od 8 do 18. Po 18 do domów wracali zmęczeni pracą mężowie, którzy mogli teraz dla odmiany nieco zmęczyć się domem. My za to mogłyśmy wyskoczyć do pobliskiego spożywczaka czy szmateksu, komfortowo, bo bez balastu w postaci kilkumiesięcznej córeczki/synka. Ale do godziny 18 codziennie staczałyśmy nierówną walkę z największymi wrogami matek: monotonią, zmęczeniem, rutyną i nudą. Nasza PGW była idealnym antidotum na te bolączki: dzieciom zapewniałyśmy towarzystwo, co w czasach, kiedy wszystkie byłyśmy (jeszcze!) matkami jedynaczek i jedynaków, miało zbawienny wpływ na ich różne tyranizujące zapędy. Sobie z kolei zapewniałyśmy niezbędne do utrzymania zdrowia psychicznego towarzystwo osób pełnoletnich, żartujących, ale też znudzonych i na tę nudę narzekających. Dziś powiedziałabym, że się nawzajem wspierałyśmy, choć wtedy to słowo nie było tak modne i cóż, z zewnątrz wyglądało to tak, że po prostu spędzałyśmy ze sobą czas. Tylko i aż. Niby nic nadzwyczajnego, ale wtedy te nasze spotkania były dla mnie wybawieniem. Rozmawiałyśmy na wszelkie możliwe tematy: znałyśmy problemy alergiczne swoich dzieci, plany wakacyjne, dylematy związane z powrotem do pracy, rozmawiałyśmy o ostatnich odcinkach popularnych seriali. Co ciekawe, wcale nie byłyśmy w naszym podejściu do macierzyństwa czy wychowania dzieci identyczne. Wręcz przeciwnie: część urodziła naturalnie, część miała cesarki, jedne z nas musiały lub chciały wrócić do pracy tuż po 5-miesięcznym urlopie macierzyńskim, inne – jak ja – nie pracowały zawodowo przez kilka lat. Jedne miały nianie, inne nie wyobrażały sobie zatrudniania opiekunki do dziecka. Jedna karmiła piersią przez kilka lat, inna wcale, i tak dalej.
Przez kilka ładnych lat spędzałyśmy ze sobą naprawdę sporo czasu. Początkowo były to tylko wspólne spacery z dziećmi, ale z czasem zaprzyjaźniłyśmy się i umawiałyśmy się też u siebie w domach, zapraszałyśmy się nawzajem na różne imprezy. Nie pamiętam żadnych kłótni czy sporów, chyba że te w wykonaniu naszych dzieci. Nie przypominam też sobie, żebyśmy w jakiś negatywny sposób oceniały swoje metody wychowawcze, wymądrzały się czy na siłę doradzały własne rozwiązania wychowawcze. Może było tak dlatego, że te „nasze rozwiązania” dopiero powstawały? Dziś, kiedy dostępność i popularność portali i blogów rodzicielskich sprawia, że każdy rodzic na długo przed narodzinami pierwszego dziecka może stworzyć swój własny zestaw metod wychowawczych, jest chyba trochę inaczej. Teoretycznie znacznie łatwiej jest dziś dokształcić się internetowo i zdobyć poczucie pewności na rodzicielskim gruncie – internetowych ekspertów w każdej dziedzinie, a już szczególnie w rodzicielstwie, jest pod dostatkiem. Dlatego też w sytuacji poszukiwania jakiejś informacji naszym naturalnym odruchem staje się sięgnięcie po poradę do internetu,wypierając pytanie rodziny lub przyjaciół oraz czytanie książek na dany temat. My poznałyśmy się jeszcze w erze sprzed boomu internetowego i wszechwiedzącego Google’a. Nie weryfikowałyśmy swoich obaw, wątpliwości czy wyborów internetowo, lecz zwyczajnie: podczas rozmowy. Nie twierdzę, że i dziś nie ma parkowych/blokowych/osiedlowych grup wsparcia, ale internet zagospodarował sporą część ludzkiego dążenia do poczucia wspólnoty. Często po prostu nie chce się nam tracić czasu na szukanie „swoich” w realu, bo dużo łatwiej i szybciej można ich znaleźć w sieci. Choć oczywiście wówczas nie nazywałyśmy tego w ten sposób – to teraz mogę powiedzieć, że podczas naszych spotkań w parku zakładałyśmy małą, lokalną filię wielkiej wspólnoty matek. Doświadczenie macierzyństwa jest doznaniem tak mocnym i zarazem tak powszechnym, że w sposób naturalny zbliża nas, kobiety, do siebie. Na poziomie bardziej abstrakcyjnym nasza mała parkowa wspólnota dawała nam poczucie więzi i oparcia, w kwestiach znacznie bardziej przyziemnych działała jako platforma wymiany opinii i porad na każdy, głównie „dziecięcy”, temat: począwszy od pediatrów, a skończywszy na nieuciskających stópki skarpetkach niemowlęcych.
Po kilku latach życia na krakowskich osiedlach w okolicy Parku Krowoderskiego nasze rodziny rozrosły się na tyle, że zupełnie wyrosły z mieszkań w postpeerelowskich blokach ze skrzypiącymi parkietami i ślepymi kuchniami. Wszystkie wyprowadziłyśmy się w różne, na szczęście niedalekie strony: jedne z nas wyemigrowały na północne obrzeża Krakowa, inne – na południowe, jeszcze inne zostały w mieście, ale już w nowych, większych mieszkaniach. Niby naturalna kolej rzeczy, coś jak dorastanie dzieci, ale było przykro. Przez lata widywałyśmy się niemalże codziennie, wiedziałyśmy, co która z nas ma na obiad, jak długa trwała drzemka młodszego dziecka, a nasze starsze dzieci chodziły do tych samych przedszkoli. A tu nadeszła wielka Zmiana i w efekcie przerwa w naszych regularnych dotąd kontaktach. Kiedy teraz, po latach, patrzę na zdjęcia z różnych imprez urodzinowych dzieci, ze spacerów, to ze zdziwieniem stwierdzam, że imion niektórych moich ówczesnych koleżanek nawet nie pamiętam. A przecież był czas, kiedy znałam nie tylko ich imiona, ale też wiedziałam, gdzie mieszkają, ile mają dzieci i co wczoraj zrobiły na obiad. Pamięć ludzka jest naprawdę bardzo ulotna. Przynajmniej część jej cennej zwartości chcę uratować przez wyparowaniem, choćby pisząc ten tekst.
Historia naszej Parkowej Grupy Wsparcia to przede wszystkim historia kilku pierwszych lat macierzyństwa mojego i moich koleżanek; na szczęście jest to historia, która wciąż trwa. Paradoksalnie – nawiązałyśmy niedawno ponowny kontakt właśnie przez internet i w tym roku udało nam się już zorganizować kilka spotkań, z całymi naszymi rodzinami. W najwięcej zaskoczeń obfitowało oczywiście pierwsze wspólne spotkanie po latach, na które zabrałyśmy swoje dzieci. Nie zdziwiło mnie zbytnio, że my od razu odnalazłyśmy masę tematów do obgadania – dokładnie tak samo, jak przed laty, podczas spacerów po parkowych alejkach. Ale już niezłym zaskoczeniem był fakt, że nasze dzieci, które w międzyczasie zdążyły całkiem nieźle wyrosnąć i pokończyć już jakieś szkoły – również szybko się dogadały i odnalazły wspólne wspomnienia z czasów swojego pra-dzieciństwa. To właśnie były najciekawsze chwile tego spotkania: odkrywanie tego, co i jak z zamierzchłych czasów intensywnej działalności naszej PGW zapamiętały nasze dzieci. Pamięć ludzka bywa ulotna, powtórzę to dziś raz jeszcze. Okazało się, że w przypadku naszych dzieci litościwie zamazała całkiem sporo obrazów porażek rodzicielskich, zostawiając im niezły zasób dobrych wspomnień z wczesnych lat dzieciństwa. Wspomnień, które my same im zafundowałyśmy.
Zdjęcie: źródło