Perły z lamusa, czyli retro książki dla dzieci

Mimo iż bloga piszę już od kilku lat i tekstów o książkach pojawia się u mnie całkiem sporo, to ze zdziwieniem stwierdzam, że nigdy dotąd nie napisałam osobnego tekstu na temat literatury dziecięcej. A przecież książek dla dzieci czytam najwięcej, w dodatku większość z nich czytam wielokrotnie, niektóre aż do znudzenia (niestety nie mojego). Jeśli to ja wybieram książkę dla dziecka, to wybieram ją na podobnej zasadzie, jak lektury dla siebie samej: czytałam i czytam córkom to, co sama lubię, co mnie samą śmieszy. Mam swoich ulubionych autorów, których mogę czytać bez końca i bez ziewania, mam też ulubionych ilustratorów, bohaterów i chcąc nie chcąc – te swoje literackie sympatie przemycam dzieciom. Na przykład nigdy nie byłam wielką fanką Kubusia Puchatka i chyba nigdy nie czytałam tej książki córkom. No, może raz czy dwa – ale naprawdę sporadycznie. Z kolei, skoro już jesteśmy przy klasyce, uwielbiam Muminki i już nie moge się doczekać, aż Zosia podrośnie na tyle, aby z zainteresowaniem wysłuchać oryginalnych opowiadań o Muminkach; w międzyczasie serwuję jej nieco uproszczone opracowania z kolorowymi ilustracjami. Uwielbiam też całą twórczość Astrid Lindgren, absurdalny humor wierszy Danuty Wawiłow, Basię Zofii Staneckiej, Pettsona i Findusa, a ostatnio odkryłam urocze i świetnie ilustrowane opowieści o Amelii Bedelii. Tego wszystkiego czytałam i czytam dzieciom sporo. A czego nie czytam? Nie trawię Martynki, Kici Koci czy słonia Elmera – i te pozycje się u nas w domu nie pojawiają, no, chyba, że Zosia coś pożyczy z biblioteki na własną rekę.

O moich ulubionych autorach literatury dziecięcej pewnie kiedyś szerzej napiszę, ale dziś będzie o zjawisku literackiego deja vu, którego ostatnio doznałam, i to kilkukrotnie w dość krótkim czasie.

Jest taka scena w fimie „Faceci w czerni”, kiedy agenci grani przez Tommy’ego Lee Jonesa i Willa Smitha błyskają metalową różdżką przed oczami osobom, które widziały kosmitów i w ten sposób wymazują z ich pamięci te traumatyczne wspomnienia. Mi ostatnio przytrafiło się coś podobnego, tyle że a rebours – coś mignęło mi przed oczami jak ta metalowa różdźka z filmu i nagle wszystko mi się przypomniało.  Na szczęście – w moim przypadku o traumie nie mogło być mowy. W roli różdżki wystąpiła książka, a w zasadzie nawet nie cała książka, tylko jedna ilustracja, w dodatku dość zwyczajna: przedstawiająca rogalik, trzy cukierki, jabłko, butelkę z krachlą i kubek . Spotkanie po latach oko w oko z ta ilustracją było przeżyciem z gatunku niezwykłych. Wiem, brzmi w sumie durnie, ale jak inaczej określić poruszenie przez zwykły rysunek jakichś najdalszych, najstarszych złogów wspomnień z czasów, kiedy byłam w wieku mojej najmłodszej córki?

Spotkanie po latach z książką „Przygoda z małpką” Stefanii Szuchowej – bo o niej tu mowa – miało miejsce jakiś miesiąc temu w miejskiej bibliotece, do której regularnie chodzę. Zazwyczaj rezerwuję książki do wypożyczenia przez internet i wpadam tam tylko na chwilę, aby je odebrać. Tym razem było podobnie: podałam pani bibliotekarce kartę i oczekując na zamówione książki rozglądałam się wokół. Wtedy właśnie mój wzrok padł na pobliską półkę z literaturą dziecięcą i wyłowił z kilkunastu wyeksponowanych okłądek tę, na której stał mały chłopczyk w niebieskiej czapeczce  i mocno przytulał zabawkową małpkę. Styl rysunku wskazywał na lata 50. lub 60. Nagle mnie olśniło: rety, przecież ja bardzo dobrze znam tę okładkę! Nie widziałam jej przez dziesięciolecia, nie pamiętam w ogóle, jaka treść się za nią kryje, ale pamiętam tego chłopca w czapce i tę małpkę! Zdjęłam książkę z półki i zaczęłam przeglądać. Ze zdumieniem stwierdziłam, że treści książki nie przypominam sobie wcale, za to niektóre ilustracje dosłownie wryły mi się w pamięć (a szczególnie ta jedna z rogalikiem i cukierkami): pamietałam dobrze kraciasty płaszczyk, ludziki z kasztanów, uśmiechniętego (a jakże!) pana milicjanta. Ilustracji z tej książki nie miałam przed oczami przez całe dziesięciolecia – a jednak kiedy po latach przypadkowo zetknęłam się z tymi rysunkami, okazało się, że pamiętam je w najdrobniejszych szczegółach. Dość niecodzienne i ciekawe wrażenie – nigdy dotąd nie przekonałam się tak dobitnie, jak wielką konserwującą siłę ma nasza pamięć, jeśli chodzi o przedmioty i sytuacje, z którymi stykalismy się w odległych czasach naszego dzieciństwa.

Po ponownym przeżyciu „Przygody z małpką” poszłam za ciosem i poszukałam reedycji innych książek dla dzieci z czasów PRL-u. Znałam już wcześniej nowe wydania książeczek z serii „Poczytaj mi mamo”, które czytałam jeszcze moim starszym córkom, gdy były małe; owszem, niektóre z tych bajek lubiłam i moje dziewczyny również, ale akurat te historie nie budziły we mnie aż tak silnych literackich wspomnień. Nie wiem, może to kwestia ich małego rozmiaru, bo książeczki z serii „Poczytaj mi mamo” były niewielkie gabarytowo i jako takie może wyleciały dość szybko z mojej pamięci? Poszukując retro książek dla dzieci na stronie internetowej Naszej Księgarni trafiłam na inną wznowioną serię: „Moje książeczki” (dotąd wydano dwie księgi). I to był strzał w dziesiątkę – obecnie książki z charakterystycznym czarnym kotem w butach na okładce to u nas w domu czytelniczy hit, jeśli chodzi o lektury dla młodszych dzieci.

Już kiedy czytałam w internecie spis treści tych dwóch zbiorów, moje serce szybciej zabiło na widok tytułów takich jak „Zajączek z rozbitego lusterka” Heleny Bechlerowej, „Apolejka i jej osiołek” Marii Kruger czy „Pilot i ja” Adama Bahdaja. W przypadku tej ostatniej książeczki wystarczył sam tytuł, aby w moich myślach zmaterializował się charakterystyczny samolot, taki trochę dwupłatwiec, z chłopcem i pilotem na pokładzie. Sprzed lat pamiętałam jeszcze, że pilot miał taką ładną, niemalże idealnie okrągłą główkę i czarne wąsy. Pamiętałam format książki, kolor okłądki i to, że mój dziecięcy egzemplarz był mocno zdezelowany. Oczywiście i w tym przypadku nie pamiętałam w ogóle treści książki (niestety, ta po latach nie okazała się jakaś specjalnie ciekawa w moim odczuciu) – pamiętałam za to rysunki i one wciąż wzbudzają zachwyt.

Czytanie naszych retro bajek odbywa się w nieco inny sposób niż tych„normalnych”, bo niejako w bonusie przy okazji lektury moje córki otrzymują jakąś historię z mojego własnego dzieciństwa. Często dziewczyny same proszą, żebym opowiedziała, czy tę książkę też znałam jako dziecko, czy ją lubiłąm, jak wyglądał mój egzemplarz, czy kolory na obrazkach były takie same. Tak więc opowiadam, co do dziś zapamiętałam z danej bajki, opowiadam, jak pokolorowałam pilotowi okulary, innym razem mówię, który obrazek z całej książki był moim ulubionym, a którego się bałam. I choć zazwyczaj bajki czytam już tylko Zosi, to jakoś zawsze kiedy sięgam po te stare książki pojawiają się też starsze córki – które zresztą wykazują znacznie większe zainteresowanie moimi pobocznymi opowieściami z dzieciństwa, niż, dajmy na to, losami wyprawy wesołej Ludwiczki.

Skoro już jest mowa o wznawianych seriach czytelniczych, warto jeszcze wspomnieć o jeszcze jednej inicjatywie wydawniczej – o pozycjach z serii “Muzeum Książki Dziecięcej poleca” (Wydawnictwo MUZA), w ramach której wznowiono choćby „Przygodę z małpką”. Mam jeszcze kilka książeczek z tej serii, w tym genialne „Przygody kropli wody”  Marii Terlikowskiej (chyba mam słabość do utworów z przygodą w tytule). Ilustracje Bohdana Butenki w tej książeczce to majestersztyk, szczególnie chmura burzowa budzi respekt, a treść również jest ciekawa: w przystępny i zabawny sposób prezentuje dzieciom różne stany skupienia wody. Całość jest świetna, podoba się bardzo i dorosłym (czyli mi), i dzieciom (głównie Zosi, ale też i Ali).

Zosia ma swoje własne preferencje, jeśli chodzi o retro książeczki. Niektóre historie każe sobie czytać dzień po dniu, inne pomijamy bez żalu. I tak choćby lotnicza historia autorstwa Adama Bahdaja, którą ja lubię, niespecjalnie ją zainteresowała; uwielbia za to opowieść o wesołej Ludwiczce czy o koniu Białogrzywku,. Bajka o Białogrzywku (“Koniczyna pana Floriana” Bechlerowej) to chyba jedna z najpiękniej ilustrowanych książeczek dla dzieci, które widziałam, robi naprawdę niesamowite wrażenie. Postaci są trochę stylizowane na malarstwo Modigilianiego, kolory są nasycone i głębokie, żadne tam delikatne pastele. Za każdym razem, kiedy czytam Zosi tę opowieść, to rysunek z poniższego zdjęcia za każdym razem mam ochotę wyciąć, oprawić w ramki i powiesić na ścianie.

Interesujące są też reakcje moich starszych córek na treść i słownictwo tych opowiastek sprzed lat. „Przygoda z małpką”, gdzie mały chłopczyk gubi się na dworcu i nie wie, jak się nazywa, bo zna tylko swoje domowe zdrobnienie – ma dość pouczający przekaz nawet i dziś. Co ciekawe, moje starsze córki były wręcz zszokowane, kiedy czytałam fragment książki, w którym starsza siostra Dudusia, Alinka (starsza, ale wciąż w wieku szkolnym), prosi mamę o zgodę na wycieczkę dzieci do lasu. Pociągiem. BEZ RODZICÓW! Od razu pojawiły się pytania: Ale jak to – same te dzieci tak pojechały, mamo? I to pociągiem?! Dla nich dziś to rzecz niezrozumiała, to tak, jakby któraś z nich miała wsiąść w naszego wiejskiego busa i jechać z Zosią do Krakowa na kilkugodzinną wyprawę. Rzecz nie do pomyślenia (szczególnie dla mnie samej…).  Od razu posypały się pytania o to, czy dawniej dzieciom więcej było wolno, czy mogły same sobie jedździć, gdzie chciały, i tym podobne. Przy okazji wyjaśniłam im też znaczenie słowa „chlebak”, które pojawia się w książęczce i dla moich dzieci było słowem nieznanym.

Literackie deja vu, pojawiające się na widok książek sprzed lat, ilustracji zapamiętanych z dzieciństwa, to uczucie bardzo miłe i dzięki wznowieniom dawnych serii pozwalające odkrywać te piękne książki na nowo, już ze swoimi dziećmi. Mam wiele takich książek-ikon znanych z dzieciństwa, których widok wzbudza wzruszenie: tak jest choćby w przypadku dziewczynki widniejącej na okładce elementarza Falskiego, eleganckiej Królowej Śniegu z kultowego wydania „Baśni” Andersena z ilustracjami Jana Marcina Szancera czy pięknej Pani Wiosny z „Krasnoludków i sierotki Marysi”, którą jako dziecko bezskutecznie próbowałam sama narysować. Takie przebłyski z przeszłości miewa chyba większość z nas, osób wychowanych w czasach PRL; w dodatku podejrzewam, że dla kilku pokoleń Polaków książkowe wspomnienia z dzieństwa są niemalże identyczne, jak odlane z jednego szablonu.  Trudno sie temu dziwić: dawny wybór książek w porównaniu z dzisiejszym był mocno okrojony, w efekcie jako dzieci wszyscy mieliśmy prawie te same książki.

Myślę sobie, że moje córki już takiej pokoleniowej wspólnoty wspomnień książek z dzieciństwa mieć nie będą – niedawna wizyta na Targach Książki bardzo dobitnie uzmysłowiła mi, jak bogata i trudna do ogarnięcia jest oferta książek dla dzieci. Mnogość wydawnictw, autorów polskich i zagranicznych, tytułów, zatrzęsienie różnych wydań tych samych książek, a do tego dorzućmy jeszcze wznowienia serii sprzed lat, o których dziś pisałam… Wszystko to przyprawia o zawrót głowy. Kto wie, czy któraś z moich córek w przyszłości, po wielu, wielu latach poczuje coś zbliżonego do uczucia, które mi towarzyszyło, kiedy niedawno patrzyłam na ilustracje „Przygody z małpką”?