Nie znam nikogo, kto by zazdrościł pracującym matkom. Szczególnie wielodzietnym pracującym matkom. W kilku żołnierskich słowach: ich życie to wieczna gonitwa, stresy, pokrzykiwanie, nerwy, frustracje. Życie w ciągłym rozkroku pomiędzy obowiązkami domowymi a zawodowymi. Tyle powszechna opinia i stereotypy, a jak jest naprawdę? Mogę wypowiedzieć się tylko o jednym znanym mi z doświadczenia przypadku, czyli o sobie samej. Po co mi, matce wielodzietnej, zawalonej obowiązkami domowymi, praca?
Niedawno usłyszałam o projekcie ustawy, która przyznawałaby kobietom, które urodziły co najmniej czworo dzieci prawo do najniższej emerytury, nawet, jeśli nigdy nie pracowały zwodowo. Projekt oczywiście mnie zainteresował, ponieważ gdyby wszedł w życie, w jakimś tam stopniu by mnie dotyczył – jako matki czworga dzieci właśnie. Choć pewnie tylko teoretycznie, ponieważ ja akurat pracuję zawodowo. Moja emerytura – jeśli już się jakaś pojawi – pewnie będzie więc wypracowana w klasyczny sposób.
Uważam, że to dobrze, że taki projekt jest w ogole rozważany: jest wiele kobiet, które zajmują się domem i wychowują dzieci, często nigdy nie pracując zawodowo, więc byłoby to dla nich swego rodzaju zabezpieczenie. Minimalne, ale lepsze to niż nic – zresztą, nie ma przecież gwarancji, że ci pracujący dostaną wyższe emerytury, co i rusz słychać o zapaści ZUS-u, więc o czym my tu mówimy… Wiem dobrze, że praca w domu nigdy się nie kończy i rozumiem, że część kobiet nie może lub nie chce połączyć obowiązków domowych z pracą zawodową. Nie zawsze zresztą zdobycie pracy, która odpowiadałaby naszym kwalifikacjom i oczekiwaniom jest łatwe, a już wieloletnia przerwa w życiorysie zawodowym na pewno sprawy nie ułatwia.
Sam pomysł jest więc ciekawy. To, co mnie w nim nieco uwiera, to pominięcie matek pracujących. Skoro rządzący w jakiś sposób zamierzają premiować kobiety, które urodziły kilkoro dzieci i nie pracowały zawodowo realizując się życiu rodzinnym – to dlaczego nikt przy tej okazji nie wspomniał o kobietach, które również urodziły kilkoro dzieci, ale też pracowały zawodowo? Jak chwilę pomyśleć – odpowiedź znajduje się sama: większość matek wielodzietnych nie pracuje zawodowo. Przypuszczam, że autorzy projektu zwyczajnie założyli, że duża rodzina jest dla kobiety równoznaczna ze skupieniem się (na długie lata bądź na zawsze) na absorbującym ognisku domowym. Taka jest powszechna opinia, wiem, bo sama wielokrotnie doświadczyłam na własnej skórze, że informacja o byciu matką czworga dzieci oznacza dla większości osób przybicie mi na czole pieczątki „niezdolna do pracy”.
Połączenie roli mamy (czy to wielodzietnej, czy nie – to jest tu bez znaczenia) z pracą zawodową nie jest nigdy kombinacją łatwą, ale według mnie nie jest kombinacją złą. Nie będę tu ściemniać, że praca czyni szczęśliwszym i tym podobne, bo sama w to nie wierzę. Nie będę też ciągnąć wątku samorozwoju czy samorealizacji, bo moim zdaniem nie każda praca z automatu oznacza rozwój osobisty. Jeśli chodzi o mnie – zapewne byłabym tak samo lub nawet bardziej szczęśliwa nie pracując, z pewnością bardzo sensownie zagospodarowałabym dodatkowy czas. Ale jest kilka ważnych powodów, dla których pracuję i nie zamierzam z pracy rezygnować, choć są dni, kiedy tęsknię za beztroską urlopu macierzyńskiego czy wychowawczego.
Po co więc matce praca, skoro tyle jest z pogodzeniem tego wszystkiego użerania, problemów, nerwów? Nie łatwiej i lepiej byłoby to olać, skupić się na dzieciach i domu i może w ten sposób zapracować na emeryturę?
Pierwszy powód, dla którego pracuję, jest dość oczywisty, finansowy i powiązany z poczuciem bezpieczeństwa. To, że pracujemy, oznacza, że ktoś płaci nam za nasz czas, który poświęcamy na wykonywanie określonych czynności. Praca to płaca. Jeśli chodzi o mnie i Ukochanego Męża – pewnie jakoś tam poradzilibyśmy sobie z jedną pensją, ostatecznie mój niepełny etat to nie są jakieś kokosy. Zawsze jednak mam gdzieś z tyłu głowy niepokój i zastanawiam się, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby przytrafiło nam się jakieś losowe tapnięcie. Mamy kredyty, dom – w którym zresztą ostatnio psuje się to i owo – a już nie wspomnę o kosztach jedzenia czy mediów. Nieco pewniej czuję się wiedząc, że pracuję i że w razie problemów mam jeszcze swego rodzaju „rezerwy zawodowe”, które mogę uruchomić i powiększyć mój wkład do domowego budżetu. Śpię ciut spokojniej, niż gdybym w ogóle nie pracowała.
Inną istotną kwestią, dla której warto pracować zawodowo, jest bycie docenianym. Docenianie w ogóle nie jest sprawa łatwą i w naszej kulturze często kuleje w myśl zasady, że się o czymś mówi, jak jest źle, a jak jest dobrze – to się siedzi cicho. Ale i tak znacznie łatwiej jest być docenionym pracując zawodowo, niż „siedząc w domu z dziećmi”. W tym drugim przypadku znacznie częściej niż na słowa uznania można liczyć na słowa krytki, i to na każdym kroku. Skrytykuje cię i pani w parku, i rodzina, i lekarz na wizycie kontrolnej, i inna matka. Zawsze ktoś coś wytknie, przed tym nie ma ucieczki. W końcu na wychowywaniu dzieci i prowadzeniu domu zna się prawie każdy, nic więc nie stoi na przeszkodzie, aby wypowiedzieć krytyczne uwagi przy każdej nadarzającej się okazji. pracy zazwyczaj jest odrobinę inaczej. Lepiej. Tu szansa, że ktoś doceni twój wysiłek, wkład i umiejętności jest znacznie większa. Ważny jest każdy gest czy słowo uznania, a jeśli w parze z docenieniem niematerialnym idzie też jakaś nagroda – to tym lepiej! O, będzie już za co kupić waciki ?.
Zazwyczaj trud włożony w pracę zawodową ma swój początek i koniec, są okresy większego natężenia i większego luzu – na ogół jest tu jakieś zróżnicowanie. W domu zazwyczaj jest tak samo: na tapecie non stop te same tematy, a to obiad, a to sprzątanie, pranie, spacer czy alergolog – że wymienię tylko kilka podstawowych elementów. W tym wypadku zazwyczaj nie pozostaje nam nic innego, jak siebie samą poklepać po plecach w wyrazie uznania dla własnej ciężkiej i niedocenianej pracy. Co samo w sobie nie jest złe, wiem z autopsji, ale ja tam mam jednak wiekszą frajdę wtedy, kiedy moją pracę doceni ktoś inny.
W całej sytuacji „wychodzeniu z domu do pracy” niebagatelną rolę odgrywa też cała sfera społeczno-towarzyska: skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie lubię pośmiać się kawie, ponarzekać na korki, na marudzące dzieci, powymieniać się nowinkami z rynku kosmetycznego, pogadać. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie cenię tego czasu, kiedy mogę spokojnie zająć się czymś, co jest zupełnie niezwiązane z moją rodziną, bez Zosi domagającej się zapalenia światła w łazience lub ubrania lalki. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie lubię po prostu wyjść z domu i nie zastanawiać się nad tym, czy dziś pojdziemy na spacer w dół czy w górę ulicy. To wszystko, obok zarobków i zajętego czasu, również zapewnia mi praca. I wszystko to jest również jest dla mnie bardzo istotne.
O tym, że to „wyjście z domu” jest dla mnie ważne, przekonałam się już kilka lat temu, kiedy otrzymałam propozycję pracy tylko z domu. Choć początkowo wydało mi się, że to świetne rozwiązanie i byłam nastawiona do pomysłu wręcz entuzjastycznie – to po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że to jednak nie jest opcja do zaakceptowania na dłuższą metę. Nie byłabym w stanie pracować tylko w domu, bez wyjścia „do ludzi”, bez przymusu ubrania na siebie czegoś innego niż legginsy i podkoszulek, bez oddzielenia sfery domowej i zawodowej.
O wszystkim tym przekonywałam się stopniowo, czasem latami. Kiedy 16 lat temu urodziłam Anię, już pracowałam, ale po macierzyńskim wcale nie spieszyło mi się do powrotu do biura. Wręcz przeciwnie: nie wyobrażałam sobie pozostawienia mojego kilkumiesięcznego maleństwa z najlepszą nawet nianią. Zaliczyłam więc kilkuletni epizod kury domowej, kiedy to przebywałam na urlopie macierzyńskim, a potem wychowawczym. Trzy lata po Ani przyszła na świat Zuza i jakoś wtedy zaczęłam zmieniać nieco swoje nastawienie do pracy i przebąkiwać o powrocie do świata zatrudnionych. Wahałam się i nie wiedziałam, co robić, a coś chciałam zmienić. Z jednej strony nie wyobrażałam sobie „opuszczenia” moich dzieci, a z drugiej – miałam już ochotę skupić się przez kilka godzin dziennie na czymś innym niż potrzeby dzieci i menu na najbliższe dni. Bałam się wielu rzeczy: czy dam radę połączyć życie domowo-rodzinne z pracą, czy uda mi się znaleźć dobrą nianię, czy po kilku miesiącach nie stanę się wrakiem człowieka, czy mnie nie wyleją… Tak, znam dobrze to uczucie rozdarcia, które towarzyszy chyba wszystkim pracującym matkom. Sprawy nie ułatwia nam swego rodzaju matczyny paradoks: starasz się łączyć pracę zawodową z domem – zyskujesz łatkę karierowiczki, której dzieci nie znają smaku domowego obiadu; decydujesz się zostać w domu z dziećmi – zostajesz zaszufladkowana jako kura domowa bez ambicji. Tak źle i tak niedobrze. Fatalnie po prostu! Z tym nieszczęsnym matczynym paradoksem spotykam się od zarania mojego macierzyństwa, a przybiera on różne formy. Te kobiety, które wracają do pracy tuż po macierzyńskim (lub go nawet skracają) spotykają się na ogół z niezrozumieniem dla własnej decyzji i dlatego czują się w obowiązku jakoś tam tłumaczyć. Przyznam ze skruchą, że mi samej zdarzyło się wyrażać niezrozumienie dla takiej postawy: w końcu dla mnie im dłuższy macierzyński, tym lepiej! Jeśli jednak kobieta decyduje się na krok przeciwny i wybiera urlop wychowawczy, nie daj Boże trwający dłużej niż rok – staje się nierobem i darmozjadem, polującym na wszelkie 500+ i inne zasiłki. Niby taka zajęta domem i dziećmi, a pół dnia spędza na forach dla matek, a drugie pół na plotkach w parku, skandal!
Kiedy na nasze życie składa się i to rodzinne, i zawodowe, to mamy możliwość zmiany i złapania oddechu, jeśli w jednym z tych dwóch obszarów jest chwilowo nieco ciężej. Wychodząc do pracy zostawiam za sobą wszelkie sprawy domowe, a wychodząc z biura – porzucam na jakiś czas kwestie służbowe. Ważne jest to, że te dwa obszary są wyraźnie oddzielone i nie przenikają się nawzajem. Wiem, że pomimo masy obowiązków, codziennego tkwienia w korkach i różnych stresów i tak mogę nazywać się szczęściarą: mam pracę, którą lubię, pracuję z ludźmi, których lubię i w dodatku wychodzę z tej pracy o godzinie 13. Niepełny etat to według mnie rozwiązanie idealne dla wielu kobiet, jeśli już jesteśmy w stanie zaakceptować nieco niższe zarobki. Szkoda, że nikt nie promuje tej formy zatrudniania rodziców – myślę, że jeśli powstałby taki projekt, to spotkałby się on ze znacznie przychylniejszym przyjęciem z każdej strony, niż wizja „darmowej” emerytury dla matek wielodzietnych. Myślę, że również sami zainteresowani, czyli rodzice, byliby na tak. Celowo napisałam „rodzice”, a nie tylko „matki”: bo kto powiedział, że ojcowie również nie chcieliby skorzystać z dobrodziejstw szerszego dostępu do niepełnego etatu zawodowego i pełniejszego etatu domowego? Myślę, że niejeden by się skusił. Może wówczas te spośród nas, matek, które nigdy nie pracowały, mogłyby na własnej skórze przekonać się, czy choć jeden z plusów pracy zawodowej, o których tu piszę, ich dotyczy? Niestety podejrzewam, że łatwiej jest wprowadzić w ustawodawstwie zapis o emeryturze dla matek, niż stworzyć kompleksowy pakiet ułatwień dla pracodawców zatrudniających osoby, które łączą wychowanie dzieci z pracą zawodową. Choć i tak w tej sferze jest znacznie lepiej, niż kilkanaście-kilkadziesiąt lat temu, to do ideału brakuje sporo.
Z racji swojego zawodu (zajmuję się rekrutacją) widzę i słyszę, jak wiele obecnie mówi się na temat najmłodszych pokoleń wchodzących na rynek pracy, jak wiele uwagi poświęca się ich wymaganiom i temu, jak te najnowsze roczniki zmieniają rodzime realia w sferze zatrudnienia. Ciekawe, że tak dużo osób zajmuje się millenialsami, ba, organizuje się całe konferencje poświęcone młodszym generacjom pracowników – a o matkach pracujących jest znacznie ciszej. Może dlatego, że pracujące matki nie są już żadną nowością na rynku pracy, a millenialsi i owszem? A może dlatego, że matki zazwyczaj nie robią wokół siebie dużo szumu, tylko w robocie szybko robią swoje i pędzą dalej? Ja akurat miałam zawsze sporo szczęścia jako pracownik, nigdy nie spotkałam się z jakimiś represjami czy nieprzyjemnościami w związku z tym, że oprócz pracy mam też obowiązki domowe. Zdarzyło mi się być na tzw. opiece, kiedy dzieci były chore, a nie było z kim ich zostawić; zdarzyło mi się zwalniać w środku dnia z pracy, ponieważ dzwonili ze szkoły, że któraś z moich córek źle się czuje; brałam jednodniowe urlopy, bo trzeba było pojechać na jakiś konkurs lub iść na przedstawienie w przedszkolu. Nikt nigdy nie dał mi do zrozumienia, że coś jest nie tak. Ale znam osoby, które mają mniej szczęścia i przez to dużo więcej zmartwień na głowie. Dlatego myślę, że matkom praca jest potrzebna także po to, żeby nie dawać się zepchnąć w sferę ciszy i niebytu, aby wyraźnie zaznaczać swoją obecność na rynku pracy. Może wówczas to, co w sferze zawodowej określamy jako szczęście, stanie się normą.
Zdjęcie: źródło