Podróż z elementami humoru i horroru

Kilkunastogodzinne uwięzienie z dziećmi w blaszanej, nagrzanej puszce, jaką staje się auto w upalne dni, jest perspektywą wystarczająco upiorną, aby zniechęcić wiele rodzin do dalszych wyjazdów. W naszym przypadku jest nieco inaczej – większe obawy budzi w nas perspektywa powtórki scenariusza wakacji sprzed kilku lat, kiedy to powodowani chęcią uniknięcia długiej podróży spędziliśmy dziesięć zimnych dni w deszczowych Rowach. Niby deszcz, zimno i wiatr nad polskim morzem to nic strasznego, są jeszcze piękne plaże, jest też jod, smażalnie ryb, można zwiedzać i takie tam, ale jednak miło jest przynajmniej raz w roku ogrzać stare kości w południowym słońcu. W każdym razie ja tak lubię.

Jedynym mankamentem tych wspaniałych wyjazdów jest ta nieszczęsna długa podróż. Urlop w Chorwacji, Włoszech czy Francji oznacza co najmniej kilkanaście godzin w aucie, razy dwa. Taka podróż to i dla dorosłego nie jest nic fajnego, a już dla dzieci… A dla małych dzieci… A dla kilkorga dzieci zgromadzonych na małej przestrzeni… Każdy wie, jak to wygląda: bałagan, żarcie powgniatane w tapicerkę, problemy z błędnikiem i/lub gastryczne, krzyki, nerwy i płacze. Nic dziwnego, że temat podróży z dziećmi był już wielokrotnie brany pod lupę, sama przeczytałam sporo tekstów doradzających, jak ten trudny czas przeżyć, jakie gadżety zabrać na drogę, czego słuchać, w co grać, jednym słowem – jak dotrzeć do celu podróży w miarę dobrym stanie psychicznym. Z własnego rodzicielskiego doświadczenia wiem, że w przypadku dzieci najlepszym „gadżetem” podróżnym jest rodzeństwo. Z rodzeństwem czas po prostu mija szybciej i ciekawiej, a i rodzic jest nieco odciążony i może porzucić rolę wodzireja tej specyficznej imprezy, jaką jest podróż z dziećmi. Z rodzeństwem można się pokłócić, pogodzić, wytargać za włosy, posłuchać muzyki przez jedną parę słuchawek, zjeść wspólnie ciastko, wydrzeć ostatniego żelka… Możliwych wariantów jest cała masa. W każdym razie moje doświadczenie matki wielodzietnej z licznymi wyjazdami z dziećmi na koncie świadczy o tym, że znacznie lepiej takie podróże przebiegają z kilkorgiem dzieci na pokładzie niż z jednym. Na pewno wraz z dorastaniem dzieci wszelkie wyjazdy stają się coraz znośniejsze i dziś ten jeden dzień spędzony w aucie aż tak mnie nie przeraża jak dziesięć lat temu, kiedy nasze nastolatki były w wieku przedszkolnym. OK, jest jeszcze Zosia, ale na szczęście jej fascynacja samochodami trwa w dalszym ciągu i może dlatego tym razem zniosła podróż bez żadnego marudzenia. Kiedy rok temu przemierzaliśmy tę samą trasę, było strasznie: w Austrii Zocha miała już dość podróży i musieliśmy robić co chwilę postoje, w dodatku z jakiegoś powodu panicznie bała się tuneli i zaczynała drzeć się wniebogłosy, jak tylko auto wjeżdżało w tunel. A teraz? Może po prostu pokochała podróże, a już jeśli chodzi o tunele, stała się ich prawdziwą entuzjastką; wierzcie lub nie – ale zero darcia, zero marudzenia. Zapewne pomogło też „Despacito”, odtwarzane i wykonywane zbiorowo aż do oporu (mojego lub Ukochanego Męża) w dwóch wersjach – z Bieberem i bez.

Tak sobie też myślę, że w sumie rzadko nam się trafia inna okazja do spędzenia razem jednorazowo tak długiego czasu. Jeśli spojrzeć od tej strony – to długie podróże nie są takie złe. Można nadrobić zaległości w rozmowach z Mężem, pokłócić się, pogodzić, dowiedzieć się co nieco na temat stosunków panujących w młodszych klasach podstawówki. No i kiedy ostatnio mieliśmy okazję pośpiewać sobie zbiorowo „Despacito”? Żeby nie było, że przez 15 godzin podróży tylko śpiewaliśmy po pseudo-hiszpańsku i podziwialiśmy tunele, to wyznam, że korzystając z dobrodziejstw zniesienia roamingu w UE, postanowiłam wspaniałomyślnie na jakiś czas oddać swój telefon z dostępem do internetu młodszym córkom. Kiedy po jakiejś godzinie dziewczyny mi go oddały, spytałam, jakie bajki oglądały.

– A nie, nie oglądałyśmy bajek, mamo – usłyszałam z tyłu

– Nie? – zdziwiłam się, bo byłam pewna, że na tapecie był Spongebob lub Peppa – To co robiłyście?

– Szukałyśmy sobie różnych rzeczy.

Wiedziona najgorszymi podejrzeniami, postanowiłam niezwłocznie przejrzeć historię wyszukiwania w google. Chwilę mi zeszło:

„Dżastin Biber rok 2017”

„Dżastin Biber jako dziecko”

„Najsłodsze psy świata”

„Najmilsze psy świata”

W sumie to logiczne, jak się zastanowić: przejście od Dżastina jako dziecka do najmilszych psów świata nie jest aż takie odległe, jak się może wydawać na pierwszy rzut oka.

Zerknijmy dalej:

„Psy dla alergików”

„Psy nieuczulające”

„Imiona dla najładniejszych psów świata”

„Najładniejsze imiona dla psów”

Tu mała, ale ważna dygresja: gdyby ktoś się jeszcze nie zorientował – podczas naszej 15-godzinnej podróży do Włoch oczywiście powrócił leitmotiv posiadania psa, który to temat zniknie z naszej rodziny dopiero wtedy, kiedy ten pies się w końcu u nas pojawi. Ponieważ jako przeciwnik posiadania psa jestem w jednoosobowej mniejszości, zapewne w pewnym momencie zostanę spacyfikowana, ale jeszcze się bronię. Moim koronnym argumentem – dość sensownym, przyznajcie – jest alergia na wiele czynników, zdiagnozowana u dwóch z czterech moich córek. Wolałabym uniknąć sytuacji, w której jesteśmy zmuszeni oddawać psiaka z powodu problemów z alergią, dlatego mówię „nie”. Pod wpływem dramatycznych scen w wydaniu młodszych córek zaczęłam delikatnie rozważać kilka ras mniej alergizujących (w tym takie dziwo jak goldendoodle: krzyżówkę golden retrievera z pudlem!) i jak widzę, sprawa psa powoli staje się przesądzona.

Wracając do tematu głównego – na najładniejszych imionach dla psów sprawa wyszukiwań się nie skończyła. Skończyła się czymś zupełnie innym, strasznym, ponieważ dwa ostatnie hasła wstukane w google przez moje dzieci były następujące:

„Najgroźniejsze psy świata”

„Mordercze psy”

Zamarłam. Moje dzieci zaczynają poszukiwania psów od najmilszych, a kończą na morderczych! Ciekawe, czy to dlatego, że jak już ten pies się u nas w domu znajdzie, to zamierzają nim poszczuć matkę, która tak długo sprzeciwiała się przygarnięciu czworonoga? Cała sprawa wyjaśniła się chwilę później, gdy już ubawiliśmy się wspólnie „morderczymi psami” (choć ja wciąż z pewną rezerwą, mimo wszystko…), Zuza wyjaśniła, że Ala chciała znaleźć zdjęcie bulteriera i nie pamiętała nazwy tej rasy. A ponieważ jej się skojarzyło, że to pies niebezpieczny – stąd te mrożące krew w moich żyłach hasła.

Na koniec – coś z pogranicza humoru i horroru. Z góry przepraszam za jakość zdjęcia, ale nie dość, że robione telefonem z auta przez brudną szybę, to jeszcze musiałam trochę przyciąć: