Podsumowanie roku 2018. Czytelnicze i nie tylko

Jak już wspominałam na tych łamach nie raz, i nie dwa – fanką podsumowań, zestawień i planów nie byłam i pewnie nie zostanę. Ale raz na rok można pokusić się o wyściubienie nosa poza swoją własną strefę komfortu, prawda? Poza tym – jest coś takiego w końcu roku, że choć człowiek planuje napisać na zupełnie inny temat, palce jakoś tak same błąkają się po klawiaturze w rejonach określanych jako „przegląd roku 2018”. I w efekcie wychodzi podsumowanie, bo chyba tak ten wpis trzeba nazwać.

Zacznę od przeglądu czytelniczego, bo o takie właśnie zestawienie pokusiłam się rok temu (mam na myśli ten wpis). W tym roku również nie liczyłam przeczytanych książek, ale nawet tak rachując pi razy drzwi wychodzi mi, że w 2018 przyczytałam mniej książek niż w roku ubiegłym. I nawet dobrze wiem, dlaczego tak się stało – o czym za chwilę. Oczywiście „mniej” nie znaczy „nic” – coś tam jednak przeczytałam, i w tym gronie znalazło się kilka tytułów godnych uwagi i zapamiętania.

Pamiętam, jak roku temu byłam pod dużym wrażeniem powieści Jonathana Franzena „Wolność” i zastanawiałam się, czy określić ją jako moją książkę roku, czy może raczej książkę, która najbardziej zryła mi psychę. W tym roku znów mam problem z wyborem książki roku i znów zdobycia tego tytułu jest bliska książka, która najmocniej zryła mi to i owo pod beretem. Książką tą jest biografia Zdzisława i Tomasza Beksińskich autorstwa Magdaleny Grzebałkowskiej: „Beksińscy. Portret podwójny”. Tak się złożyło, że czytałam tę książkę w czasie wakacji, przebywając w otoczeniu złotych, piaszczystych plaż i błękitnego Adriatyku, co było scenerią wybitnie kontrastującą z treścią książki i tworzyło dziwny dysonans. Książka ta – jak rzadko która biografia – jest opowieścią fascynującą, wciągająca, przy tym napisaną z dużym wyczuciem i delikatnością wobec bohaterów. Bardzo mi tym podejściem autorka zaimponowała, bo pisząc o postaciach tak nietuzinkowych, jak cała rodzina Beksińskich, pewnie kusiło ją, by tu i ówdzie pójść na skróty i to i owo ocenić. Na szczęście książka jest wolna od takich właśnie łatwo nasuwających się ocen i sądów; jest za to opowieścią o ludziach z krwi i kości, a także historią z pewnym uniwersalnym przekazem. Czytając o Beksińskich co i rusz uderzało mnie i zastanawiało, jak to możliwe, że równocześnie potrafimy być tak różni i tak podobni do siebie w tym, co nam potrzebne do życia, do szczęścia.

Skoro już o biografiach mowa – ten rok zaliczam do bardzo udanych, jeśli chodzi o biograficzne strzały w dziesiatkę. Oprócz „Beksińskich” przeczytałam jeszcze co najmniej dwie świetne książki biograficzne, tak się przypadkowo składa – że obie są poświęcone himalaistom. „Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz” Anny Kamińskiej to książka, po lekturze której trudno stwierdzić, czy jej bohaterka budzi w nas więcej podziwu, czy irytacji, a nawet wkurzenia. Na pewno Rutkiewicz byłą postacią wyjątkową i tę wyjątkowość widoczną na różnych płaszczyznach życia himalaistki udało się autorce ukazać. Bardzo podobała mi się również biografia Jerzego Kukuczki – „Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście” autorstwa Dariusza Kortki i Marcina Pietraszewskiego. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku „Wandy” – i w tym przypadku autorzy nie starali się swego bohatera upiększać, przedstawiać tylko jako niezłomnego pogromcę górskich szczytów. Kukuczka jest tu ukazany wielowymiarowo, bez czołobitności. Obie książki są niezwykle interesujące nawet dla takich górskich laików, jak ja, w dodatku obie są bardzo dobrze wydane, z wieloma ciekawymi fotografiami.

No, ale żeby nie było zbyt cukierkowo – być może moja biograficzna czytelnicza passa właśnie się kończy, ponieważ aktualnie czytam „Komedę. Osobiste życie jazzu” Grzebałkowskiej. Niestety – po znakomitych „Beksińskich” jest to dla mnie książka rozczarowująca. Czyta się tę biografię trochę jak przewodnik po burzliwych początkach muzyki jazzowej w powojennej Polsce, w dodatku jak przewodnik bardzo szczegółowy. Komeda w tym wszystkim schodzi gdzieś na dalszy plan. A może po prostu jest za tą całą muzyczno-historyczną fasadą ukryty?

Jeśli chodzi o kryminał – w 2018 obyło się bez olśnień. Tak się złożyło, że kryminałów w mijającym roku za dużo nie czytałam, ale też nie szukałam jakoś intensywnie nowych odkryć w tej dziedzinie. Najjaśniejszą tegoroczną gwiazdą na moim kryminalnym firmamencie był bez wątpienia Wojciech Chmielarz. O książkach Chmielarza rozpisałam się szerzej przy innej okazji, więc nie będę się dziś powtarzać. Może jedynie dorzucę, że teraz – kiedy przeczytałam już wszystkie książki tego autora – mogę stwierdzić, że zdecydowanie przedkładam nieco niedocenione „Cienie” nad powszechnie wychwalane „Żmijowisko”. Podoba mi się również cykl gliwicki tego autora i choć trudno sobie wyobrazić mniej sympatycznego bohatera niż Dawid Wolski – to książki opowiadające o jego śledztwach są rewelacyjne. Z kryminałów skandynawskich dość spodobały mi się książki Kjella Erikssona o komisarz Ann Lindell. Przeczytałam ich kilka i zapatrywałam się na cały cykl coraz bardziej optymistycznie, aż natrafiłam na jakąś wyjątkowo nudą pozycję, której nawet nie dałam rady zmęczyć w całości – i książki Kjella poszły w odstawkę. Podejrzewam, że na zawsze.

A czego się spodziewać po roku 2019? Już dziś potrafię wymienić kilka powodów, które sprawiają, że jest się czym ekscytować. Powód pierwszy to nowa, długo za długo wyczekiwana powieść Terry’ego Hayesa, autora rewelacyjnego „Pielgrzyma”. Po niezliczonych zapowiedziach, przekładaniu daty premiery i kilkuletnim zwodzeniu czytelników powieść ma się w końcu ukazać jesienia przyszłego roku. Czy tak w istocie będzie – nie wiadomo, ale jeśli „Rok szarańczy” będzie choćby w połowie tak dobry jak „Pielgrzym” – to z pewnością jest na co czekać.

Na rok 2019 zapowiedziano też premierę nowej powieści Jo Nesbo zatytułowanej „Nóż”. Dwunasta książka o Harrym Hole ukaże się latem przyszłego roku i mam nadzieję, że autor oraz wydawcy nie będą już nic kombinować z tym terminem. Ale zarówno Hayes, jak i Nesbo to plany raczej dalekosiężne – co do tych bliższych, to wiem na pewno, że jak tylko moja Siostra skończy czytać „Zabójczą biel”, czwartą z rzędu powieść o prywatnym detektywie Cormoranie Strike’u autorstwa Roberta Galbraitha aka J.K. Rowling – dorwę ją w swoje łapy i wtedy nikt ani nic mnie od lektury nie oderwie. A o tym, z jakich powodów darzę serię o Cormoranie sympatią, pisałam tutaj kilka lat temu.

Kiedy tak zerkam wstecz na książki, które przeczytałam w 2018, to na czele listy najciekawszych książek plasują się nie powieści czy biografie, a książki przyrodnicze (przy czym zaznaczam, że termin ten rozumiem tu bardzo szeroko). Oprócz powieści Geralda Durrella, którym poświęciłam osobny tekst, nie wspomniałam dotąd o kilku ważnych tytułach, a szkoda byłoby je odesłać w zapomnienie. Pierwszą ważną książką jest ni to zielnik, ni to bestiarium Simony Kossak „O ziołach i zwierzętach”. Widać wyraźnie, że Simona pochodziła z rodziny, w której talenty literackie do rzadkości nie należały; książka jest napisana pięknym językiem, świetnie się ją czyta – szczególnie rozdział o popielicach mnie rozczulił. Książkę Simony Kossak wypożyczyłam z biblioteki, ale z pewnością jest jedna z tych pozycji, które chciałabym mieć na właśność i planuję kupić swój egzemplarz. Głównie ze względu na świetne rozdziały poświęcone roślinom – i to tym, które ja wrzucam do pojemnej kategorii „chwasty”, a które często mają interesujące właściwości (potrafią przyprawić obiad, wyleczyć lub otruć).

Zainteresowała mnie także książka Roberta Macfarlane’a „Szlaki”. Macfarlane to brytyjski klasyk literatury eseistyczno-krajobrazowo-przyrodniczej, jak ją nazywam na swój własny użytek. „Szlaki” są jego pierwszą książką wydanaw Polsce, w swej ojczyźnie jest on pisarzem bardzo znanym i cenionym. Rodzimymi reprezentantami literackiego nurtu spod znaku twórczości Macfarlane’a są książki takie jak rewelacyjne „Dwanaście srok za ogon” Stanisława Łubieńskiego czy „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg” Adama Robińskiego. „Hajstry” również przeczytałam w tym roku, ale tu akurat zachwytu nie było. Chyba spodziewałam się po tej książce znacznie więcej, zachęcona bardziej niż pozytywnymi recenzjami i opiniami. W książce Robińskiego bardzo podobał mi się rozdział o Wiśle, ciekawy był rozdział o Łuku Mużakowa, ale całość określiłabym jako „szału nie ma”. Irytowała mnie nieco wymuszona w moim odczuciu „poetyckość” niektórych fragmentów, nie czytało mi się tej książki za dobrze. „Szlaki” to również nie jest książka, która się czyta od deski do deski jednym tchem – ale jest to lektura, która zostaje z czytelnikiem na długo.  Moje ulubione rozdziały to te poświęcone szlakom brytyjskicm: nieco przerażająca historia drogi Broomway (idealne miejsce na akcję jakiegoś horroru), starożytnej Icknield Way czy opowieści o morskich szlakach wokół niedostepnych Hebrydów Zewnętrznych. Wiem, że Wydawnictwo Poznańskie już wydało kolejną książkę Macfarlane’a („Góry. Stan umysłu”) i zapewne po nią również sięgnę w najbliższej przyszłości, bo autor mnie zaintrygował.

„Szlaki” Macfarlane’a zupełnie przypadkowo, lecz idealnie wkomponowały się w moje własne piesze wyprawy. Mam na myśli kilka pielgrzymko-wypraw, które odbyłyśmy w 2018 roku wspólnie z moją sąsiadką Elą. Zaczęło się od spontanicznie rzuconego pomysłu pójścia do Kalwarii Zebrzydowskiej, o czym pisałam tutaj. Kolejne nasze piesze wyprawy – lipcowa do Tyńca i październikowa do Szczyrzyca – również miały wspólny mianownik w postaci celu (opactwo lub klasztor) i lokalizacji (Małopolska, max 35 km od domu). Jako najpiekniejszą naszą trasę zapamiętam drogę do Szczyrzyca, której spory fragment biegł Małopolskim Szlakiem Owocowym. Idąc w upalny październikowy dzień wśród sadów czułam się trochę tak, jakbym na kilka godzin teleportowała się do Toskanii, gdzie ktoś zamienił winogrona na jabłka i gruszki. Nie miałam pojęcia, że tak piekną trasę mam dosłownie w zasięgu ręki. Nic, tylko chodzić! Do Szczyrzyca wrócę jeszcze na pewno, i to na pewno pieszo. A na rok 2019 wstępnie zaplanowałyśmy jeszcze wyprawy do pobliskich Staniątek i Mogiły oraz do jednego, znacznie bardziej oddalonego miejsca – ale o tym napiszę zapewne więcej za kilka miesięcy.

Pora przyznać się, dlaczego w 2018 czytałam mniej niż w latach poprzednich. Powód jest dość nietypowy. Otóż w okolicach czerwca zakończyłam okres karmienia piersią. Tak, w końcu na pytania “Ty ty jeszcze ją karmisz??” mogłam odpowiedzieć: “Nie”. Razem z Zosią pobiłam swój poprzedni rekord (który wynosił jakieś 20-22 miesiące): tym razem doszłyśmy aż do trzech lat. Dlaczego wspominam o tym w kontekście czytania? Ano dlatego, że wraz z zakończeniem karmienia Zosi piersią skończyło się moje czytelnicze eldorado. Teraz już nie ma, że się wygodnie rozkładam na łóżku z książką i leżę sobie przez ileś tam minut, czytając sobie i przy okazji usypiając Zosię. Choć właściwie to w dalszym ciągu czytam „na dobranoc”, tylko repertuar i odbiorca uległ zmianie. Zamiast kryminałów czy literatury faktu pojawił się Tupcio Chrupcio, Amelia Bedelia, Basia. Oprócz tego żelaznego repertuaru staram sie przemycać też książki, na które być może Zosia jest jeszcze nieco za mała, ale które ja bardzo lubię, a i starsze siostry też, jak się okazuje. Mam tu na myśli piękne baśnie Natalii Gałczyńskiej „Firosetta i czary” czy „O wróżkach i czarodziejach” oraz serię prezentującą baśnie z różnych stron świata, w ramach której publikowała np. Natalia Usenko. Baśnie uwielbiałam jako dziecko i to mi chyba zostało do dziś. O Finetcie, królowej Cyganów mogę czytać nawet i przez godzinę, podczas gdy relacjonowanie przygód Franklina i Misia powoduje ziewanie już po jakimś kwadransie. Co i tak nie jest wynikiem najgorszym, bo Franklina nawet lubię (głównie z powodu postaci denerwującego bobra), za to ciężko mi przebrnąć przez historie o życiu świnki Peppy i jej rodziny.

W mijającym roku zdecydowanie częściej niż w latach poprzednich zaczeło się w naszym rodzinnym życiu pojawiac coś, co moge nazwać refleksją zero waste lub (co bliższe prawdzie) less waste. Oprócz mojego “zwyczajowego” sprzątania okolicy wyrobiłam w sobie nawyk analizowania tego, co kupuje, pod kątem zmniejszania ilości produkowanych przez naszą rodzinę śmieci, szczególnie tych plastikowych. Największa zmiana dotyczyła przerzucenia się z jednorazowych foliówek na warzywa/owoce na wielorazowe woreczki z firanki. Kupiłam je w październiku i od tego czasu może kilka razy ich zapomniałam zabrać z domu na zakupy – przy naszej sześcioosobowej rodzinie wyeliminowanie jednorazowych foliówek praktycznie do zera to już coś. Wcześniej z każdych większych zakupów miałam ich co najmniej 5-6! Z podobych “sukcesów” – znacznie zmniejszyłam też zużycie ręcznika papierowego w naszym domu na rzecz ścierek z pieluch tetrowych (pozostałości po okresie niemowlęcym córek), które znalazłam na strychu. W ogóle w tym roku zaczęłam znacznie bardziej niż dawniej kontrolować to, co kupuję (czytaj: ograniczać się). Rewiduję też sposób, w jaki korzystam z rzeczy, z których dotąd korzystałam w sposób raczej bezrefleksyjny – przykład z ręcznikiem papierowym jest tu dobrą ilustracją “dobrej zmiany”.

Rok 2018 był zdecydowanie rokiem udanym podróżniczo. Drugi rok z rzędu spędziliśmy majowy długi weekend na Dolnym Śląsku, w którym zakochałam się bez pamięci (pisałam o tych wyprawach tu i tu). Nie wiem, czy w nadchodzącym roku uda się tam znów pojechać, bo i inne regiony Polski człowiek by chętnie zobaczyć, a czasu wolnego jakoś nie przybywa… Na przykład moim wielkim marzeniem jest pojechać kiedyś wiosną nad Biebrzę lub nad Stawy Milickie poobserwować ptaki, ale jest to marzenie z gatunku tych, które mogą jeszcze poczekać na spełnienie. W 2018 roku spełniłam za to swoje inne podróżnicze marzenie. Jego realizacja była swego rodzaju skutkiem ubocznym definitywnego odseparowaniem Zosi od mojego biustu – mam na myśli dwa wypady tylko we dwoje z Ukochanym Mężem. Byliśmy w Berlinie na Lekkoatletycznych Mistrzostwach Europy oraz w Oslo (pisałam o tych wyjazdach na blogu kilka razy, tu, tu i tu). Bardzo lubię podróżować w ogóle, lubię nasze wspólne rodzinne wyjazdy. Zresztą – nie może być inaczej, skoro od czasu pojawienia się na świecie Zosi przez kilka lat wyjeżdżalismy tylko grupowo. Lub wcale. No i w efekcie zdążyłam już trochę zapomnieć, jak fajnie i jak inaczej jest wyjechać gdzieś bez dzieci, tylko we dwoje. Przekonuję się, że takie wypady są mi wręcz niezbędne do normalnego funkcjonowania, oby w nadchodzącym roku też nam się takie przydarzyły.

Roku 2018! Byłeś pełen pięknych chwil, pieknych wrażeń, aż trochę przykro, że się już kończysz. 1 stycznia spędzę jeszcze w dużej mierze w oparach wspominkowych – to za sprawą Trójkowego Topu Wszech Czasów, którego słuchanie jest dla mnie od kilku lat przyjemną, noworoczną tradycją. A potem czas już będzie najwyższy zmierzyć się z rzeczywistością, której na imię 2019. Oby się nam wszystkim w Nowym Roku darzyło!

Zdjęcie: źródło