Półmetek czy last minute?

Bycie w połowie ma różne oblicza: czasem jest to lekki smuteczek, jeśli minął właśnie pierwszy tydzień naszego urlopu i przed nami już tylko druga połowa; za to jeśli jesteśmy w połowie bardzo nudnego szkolenia i prowadzący właśnie zarządzili przerwę na kawę – czujemy ulgę czy nawet radość. Będąc w połowie mamy już – potocznie mówiąc – „z górki”. Tyle tylko, że zależnie od sytuacji, której półmetek dotyczy – raz chcemy bieg ku końcowi jak najbardziej zwolnić, a innym razem – przyspieszyć.

W tym roku skończyłam 40 lat. Tym samym znalazłam się na półmetku – jeśli uśrednimy długość ludzkiego życia w naszych czasach i przyjmiemy, że wynosi ona mniej więcej 80 lat. Niby nic takiego, urodziny jak każde inne, ale… Jednak nie do końca, jednak jest w tych czterdziestych urodzinach coś, co trochę uwiera. Czterdziestka ma w sobie coś niewygodnego, bo o ile jeszcze mówienie o sobie jako o kimś „około  czterdziestki” czy informowanie o swoich 36 czy 38 wiosnach nie jest problematyczne, to przekroczenie czterdziestki w jakiś dziwny sposób zmienia sytuację. Jakbyśmy równocześnie z czterdziestymi urodzinami przekraczali jakiś Rubikon i opuszczali świat młodości. A przynajmniej – świat pierwszej młodości.

Nic na to nie poradzę: stuknęła mi czterdziestka i pewne przyzwyczajenia muszą ulec zmianie. Muszę przestawić się na kupowanie suplementów diety 40+ oraz kremów dla cery dojrzałej, muszę nauczyć się zaznaczać inny przedział wiekowy w ankietach, a przeglądając prasę kobiecą muszę skupiać się teraz na zestawach ciuchów odpowiednich dla moich rówieśniczek. To ostatnie na szczęście jest stosunkowo proste i oznacza w zasadzie jedno: rezygnację z krótkich spódnic, bo przecież po czterdziestce nie wypada pokazywać kolan ;).

Na szczęście nie przeżywam katuszy z tytułu coraz bardziej zaawansowanego numeru PESEL. Ale też z pewnym niepokojem odnotowałam moment, w którym zaczęłam dostrzegać pewne uwagi o wydźwięku, powiedzmy, wiekozależnym: „Wyglądasz młodo”, „Nie wyglądasz na swój wiek” (lub wręcz przeciwnie: „Wyglądasz na swój wiek”), „Nic się nie zmieniasz” i tym podobne. Niby wszystko to są uwagi jak najbardziej pozytywne i bardzo miło mi je słyszeć, ale przecież – kiedy jest się naprawdę młodym – nie pojawiają się wcale. Po co ktoś miałby mówić dwudziestoletniej dziewczynie, że młodo wygląda? Co innego, kiedy minie kolejne dwadzieścia lat, wtedy taką uwagę owa dziewczyna/kobieta może już uznać za komplement. No i pora oswoić się z tym, że mając czterdzieści lat w powszechnym mniemaniu znajdujemy się już w wieku średnim, dojrzałym: w TYM wieku. To zobowiązuje. Człowiek zaczyna się pogrążać w rozkminach, czy aby na coś tam nie jest już za późno lub czy na zrobienie czegoś innego nadszedł właśnie ostatni moment. Prawo jazdy, nauka pływania, taniec brzucha: no tak, teraz albo nigdy, przecież nie będę się z tym wygłupiać, jak stuknie mi siedemdziesiątka! A czy mogę jeszcze kupić sobie dżinsy z dziurami na kolanach, czy już nie bardzo wypada? A podkoszulek z Myszką Minnie? W sumie są modne, wszyscy je noszą, ale bo ja wiem… I czy nie jest aby za późno, żeby zacząć naukę rysunku? Na koniec zostawiłam fundamentalne pytanie, które mogłaby sobie zadać połowa użytkowniczek Instagramu: czy wypada jeszcze używać hasztagu #polishgirl? Z tym haszatgiem to oczywiście taki złośliwy żarcik, ale nawet jeśli moja powyższa wyliczanka ma charakter nie do końca poważny, to jest w tym wszystkim i ziarenko prawdy. Takie dylematy jeszcze kilka lat temu nie były moim udziałem, ale jakoś tak się dziwnie złożyło, że pojawiły się i u mnie wraz z przekroczeniem czterdziestki.

Czterdzieste urodziny to w jednych kwestiach półmetek, a w innych – last minute, i trzeba się mocno sprężać, żeby się z tym czy owym na czas się wyrobić. Myślę, że obszar spraw last minute jest większy, w dodatku zazwyczaj zahacza o najważniejsze kwestie życiowe: rodzinę, macierzyństwo, możliwość zrobienia kariery zawodowej czy mówiąc ogólniej – zdobycia poczucia życiowego spełnienia. Niby dopiero połowa życia, ale wychodzi na to, że to już ostatni moment na zrobienie i przeżycie tylu ważnych rzeczy… Tylko co w takim razie ma się dziać w całej drugiej połowie naszego życia?

Naprawdę, ciężko jest nie popaść w kryzys wieku średniego, jak się człowiek dokładnie przyjrzy temu wszystkiemu, co niesie z sobą zjawisko połowy życia. Po czterdziestce jesteśmy już ludźmi z całkiem sporym bagażem doświadczeń, wiedzy i przeżyć, świat ma wobec nas pewne oczekiwania i wymagania. W TYM wieku trzeba już być dojrzałym, poważnym, odpowiedzialnym, nie wypada się przyznawać, że czegoś tam nie wiemy lub nie jesteśmy pewni, czy że w pewnych wyborach życiowych się pomyliliśmy. Podobnie jest z uczeniem się nowych rzeczy: wprawdzie powiedzenie, że człowiek uczy się przez całe życie jest wyeksploatowane do granic możliwości, ale „w pewnym wieku” jakoś dziwnie jest przyznawać się do tego, że np. nie umiemy pływać. W „pewnym wieku” pewne rzeczy po prostu wypada już umieć i kropka. A jeśli ich nie umiemy, to wstyd, hańba wielka, bo na naukę już jest o wiele za późno. Wiem, co mówię, bo sama znam kilka osób z mojego przedziału wiekowego, które akurat pływać nie umieją i choć w gruncie rzeczy chciałyby się nauczyć, to jakoś nie mogą się zabrać za te naukę. Na moje pytanie, dlaczego nie zaczną się uczyć, niezmiennie odpowiadają, że „już za późno”. Może pływanie z jakiegoś powodu nie łapie się nawet na listę spraw last minute?

Owszem, zawsze można spróbować się pocieszać, że teraz jest inaczej, niż choćby kilka dekad temu, że czasy się zmieniły i obecnie czterdziestka to tak naprawdę nowa trzydziestka. Można powtarzać, że młodość to przecież stan ducha i inne takie. Nie wiem, jak Wam, ale mi jakoś takie podejście nie do końca pasuje i przypomina trochę mydlenie oczu. Wpisuje się za to świetnie we wszechobecny kult młodości. Ale nie ma się co oszukiwać, czas biegnie naprzód i co się odwlecze, to nie uciecze. Starość to nie tylko stan ducha czy umysłu, to  także okres życia człowieka, z którym wiążą się określone procesy fizjologiczne, czy tego chcemy, czy nie. Zresztą, na dłuższą metę takie ignorowanie postępującego czasu i wszelkich związanych z tym konsekwencji raczej na pewno okaże się błędem i w najłagodniejszej postaci przywiedzie nas do przedzierzgnięcia się w dzidzię-piernik czy ryczącą czterdziestkę. Już sama nie wiem, co gorsze.

Kryzys wieku średniego to rzecz dobrze wszystkim znana i powszechna, wystarczy rozejrzeć się naokoło. Kiedy bilans dotychczasowych zysków i strat wypada zdecydowanie na korzyść strat, zapalają się całe masy czerwonych lampek i nakazują nam coś w życiu zmieniać. Bo jak nie teraz, to kiedy? I czy naprawdę nic ważnego już nas nie spotka i wszystko, na co się trzeba szykować, to choroby i powiększający się zestaw leków do zażycia? I dlaczego to takie niesprawiedliwe, że ta pierwsza połowa życia jest taka fajna, a ta druga – to już niekoniecznie?

Nie wiem, czy to dobrze, czy źle – ale na razie nie wpadłam w ciąg podsumowań minionego czterdziestolecia i ponurych rozważań nad tym, co niesie ze sobą przyszłość. Może to wszystko dopiero przede mną, a może w ogóle nie ominie, bo jak na razie dość skutecznie przed rozmyślaniem nad przemijaniem i starzeniem się chronią mnie dzieci i ilość zajęć związanych z moją codziennością. Ale to nie znaczy, że takie refleksje omijają mnie całkowicie, aż tak dobrze nie mam, czego dowodem jest chociażby niniejszy tekst. W czasie tegorocznych wakacji przeczytałam książkę Murakamiego „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”. Tę niewielkich rozmiarów powieść zazwyczaj uważa się za autobiograficzną historię o bieganiu i o pracy powieściopisarza. Dla mnie jest to również opowieść o starzeniu się i dominującym pragnieniu zatrzymania dobrej kondycji psychofizycznej jak najdłużej. Oraz o lękach związanych z tym, co przyszłość może przynieść. A raczej o tym, co może zabrać. Może to nadinterpretacja, nie wiem, ale kiedy Murakami opisuje, jak i dlaczego zaczął biegać po trzydziestce, kiedy analizuje swoje starty w różnych zawodach i opisuje swoje podejście do treningów z perspektywy człowieka starszego o ćwierć wieku – wypływają mi na powierzchnię takie właśnie rzeczy. Dla Murakamiego bieganie to nie przyjemność czy sposób spędzania wolnego czasu, to przede wszystkim świadomie wybrana droga do osiągnięcia pewnych istotnych celów, dlatego podchodzi do tego sportu z żelazną konsekwencją i powagą. Oczywiście daleko mi do Murakamiego z jego 100-kilometrowymi biegami i triatlonami, ale może w mojej podświadomości tkwi podobna motywacja i to właśnie ona każe mi trzymać samodyscyplinę i biegać? Hm, jeśli tak właśnie przejawia się u mnie kryzys wieku średniego, to chyba jeszcze nie jest ze mną najgorzej.

Dziwny mi trochę ten wpis wyszedł, a i na puentę się raczej nie zanosi. Nie planuję strzelić na koniec jakiejś ponadczasowej maksymy typu carpe diem. Nie będę też udzielać pokrzepiających porad z gatunku „żyj tak, aby każdy dzień miał wartość”, co zresztą pewnie byłoby na miejscu. Nie stanie się tak nie dlatego, że nie zgadzałam się z tymi mądrościami, ależ skąd, ale nie chcę zmieniać mojego bloga w zbiór patetycznych sentencji na każdy dzień tygodnia. Więc na koniec zamiast puenty refleksja luźna, choć z niewielką domieszką patosu: patrząc teraz wstecz, na te kilkadziesiąt przeżytych już lat, i zerkając nieśmiało w przyszłość, która jest oczywiście wielką niewiadomą – zastanawiam się, czy i kiedy nadejdzie taki czas w moim życiu, kiedy pomyślę: tak, teraz właśnie jest najlepiej, najpiękniej. A może ten moment już nadszedł?