Skandynawia jest trendy, i to już od dawna. Styl skandynawski króluje w wielu polskich domach i nie ma w tym nic dziwnego, wszak sklepy popularnej szwedzkiej sieciówki meblowej są oblegane dzień w dzień, od Bałtyku po Tatry. Oprócz IKEA mamy też całą masę mniejszych firm, mających w ofercie jasne, lekkie meble, w których nazwie obowiązkowo pojawia się „scandi”, „scandic” czy „nordic”. Ale skandynawski boom meblowy to nie jedyny przejaw mody na Północ panującej w Polsce: na potęgę czytamy Skandynawów sobie (kryminały) i dzieciom (znacie Findusa i Pettsona?), a najnowsze trendy lajfstajlowe – lagom i hygge – stały się na tyle popularne, że książki o tych zjawiskach stały się bestsellerami. Szczególnie duńskie hygge zrobiło wielką karierę pod polskimi strzechami; w zasadzie nie ma się czemu dziwić, ponieważ przejawy tego trendu są bardzo fotogeniczne oraz praktyczne w naszym klimacie. Po wpisaniu hasła hygge w Google pojawia się książka, koc, ogień wesoło trzaskający w kominku, kubek parującej herbaty: sama przytulność, instagramowa kwintesencja hygge. Szwedzkie lagom jest już znacznie trudniej zobrazować przy pomocy kilku rekwizytów, ponieważ w skrócie pojęcie to oznacza „właściwą ilość”: ani za dużo, ani za mało. Jeśli chodzi o mnie, lagom jest mi chyba bliższe niż popularniejsze od niego hygge, głównie dlatego, że wiąże się z nim życie bez nadmiaru, przesady, hamowanie pędu konsumpcyjnego – czyli same dobre i przydatne rzeczy.
Hygge i lagom trochę więc znam, choć ortodoksyjną ich wyznawczynią nie jestem. Z plogge rzecz ma się nieco inaczej, plogge ma to coś, co do mnie przemawia. Może dlatego, że znam to już z własnego podwórka?
Pora przejść do ad remu, jak mawiają niektórzy, bo ten skandynawski wstęp wyszedł mi nieco przydługi. Po części celowo, bo jak tak się bliżej przyjrzeć to i hygge, i lagom mają trochę wspólnego z plogge. Co to jest owo plogge? Jeśli zabrnęliście w lekturze już tak daleko, to czas już najwyższy, aby wyjawić, że pod tym tajemniczym pojęciem kryje się połączenie joggingu ze sprzątaniem, nowy skandynawski trend fitness. Przy czym nie chodzi tu o bieganie po domu z miotłą i szufelką, ale o sprzątanie śmieci, które napotykamy na naszej trasie biegowej. To w zasadzie tyle: biegniesz i sprzątasz. Aby zostać ploggerem, do typowego wyposażenia biegacza (strój, buty) trzeba jeszcze dołożyć dodatkowy ekwipunek w postaci lekkiego plecaka lub worka oraz pary rękawiczek. I już można sprzątać biegając.
Pisząc te słowa już widzę oczyma wyobraźni chwile, kiedy Ukochany Mąż, który jest zazwyczaj pierwszym czytelnikiem moich tekstów, w tym miejscu wywraca oczami i ciężko wzdycha: a ty znowu o tych śmieciach piszesz?… No na to wychodzi, ale tym razem nic nie planowałam z premedytacją. Nie moja wina, że natknęłam się na plogge i jak już trochę na ten temat poczytałam to wyszło mi na to, że Szwedzi zrobili trend lajfstajlowy z czegoś, co i ja trochę znam z autopsji. Drogi Czytelniku, jeśli czytujesz mojego bloga od już jakiegoś czasu i zerkasz też czasem na mój profil fejsbukowy to wiesz zapewne, że o sprzątaniu i śmieciach jest u mnie mowa całkiem często. Jeśli natomiast jesteś tu po raz pierwszy, to uprzejmie donoszę, że nieco zmodyfikowane plogge czy też plogging praktykuję już od miesięcy, co opisałam między innymi w tekście „Jak polubiłam bieganie o 5 rano”. Na nieoczywiste powiązanie biegania ze sprzątaniem okolicy wpadłam na długo przed poznaniem pojęcia plogge. Swoją drogą, coś w tym dziwnym połączeniu musi być ciekawego, ponieważ tekst o bieganiu jest jednym z najpopularniejszych na moim blogu. Czyżybym zupełnie nieświadomie stała się trendsetterką w kwestii fit-sprzątania?
Z tym bieganiem to u mnie jest tak, że pomimo regularnego uprawiania tego sportu przez ładnych parę miesięcy nie stałam się jakoś jego fanką. Kiedy zrobiło się zbyt ciemno i zimno na poranne bieganie – przerzuciłam się na fitness, który dla mnie ma tę zaletę, że nie jest nudny. Samo bieganie to w moim odczuciu czynność niespecjalnie ciekawa, ale już takie bieganie w wersji plogge to całkiem niezły koncept: przypomina trochę trening interwałowy, do samej przebieżki dochodzą nam przysiady oraz skłony potrzebne, żeby podnieść to i owo, a przy okazji można się też trochę porozciągać. No i oczywiście posprzątać.
To jak? Mogę się już obwołać pierwsza polską ploggerką? Ha, nie wiem, ale ja w każdym razie nie znam żadnej innej. Oczywiście moja wersja plogge znacznie się różni od tej ortodoksyjnej: nie zbieram śmieci podczas biegania, lecz namierzam miejsca wymagające posprzątania i wracam tam samochodem, np. w drodze do pracy. Powód takiej właśnie kolejności zdarzeń jest bardzo prozaiczny: o ile większość szwedzkich śmieci zbieranych przez biegaczy to papierki i plastiki, o czym przekonałam się przeglądając w internecie zdjęcia oznaczone hasztagiem plogging, to w mojej okolicy śmieci to głównie szklane butelki i słoiki oraz puszki. Bieganie z ładunkiem „małpek” po gorzkiej żołądkowej na plecach raczej nie byłoby dobrym pomysłem. Plogge w mojej wersji odbiega więc nieco od pomysłu Skandynawów, ale za to dobrze wpisuje się w lokalne potrzeby.
Można się śmiać, że to jakiś pic na wodę, malowanie trawy na zielono i fanaberie hipsterów. Ale według mnie jeśli coś działa, jeśli dzięki popularności hybrydy tak dziwnej jak połączenie joggingu ze zbieraniem śmieci z ulic w efekcie wokól nas robi się czyściej i lepiej – to może ten dziwny pomysł ma sens?
W tym szaleństwie według mnie jest metoda i to całkiem niezła. Wszyscy wiemy, że śmieci jest za dużo, że produkujemy ich tyle, że nie powinniśmy się dziwić oglądając przerażające zdjęcia mórz zmieniających się w zawiesiny papierowo-plastikowe lub ptaków karmiących swoje pisklęta plastikowymi nakrętkami w przekonaniu, że to upolowana ryba czy skorupiak. Co innego jednak wrzucić tego rodzaju filmik lub zdjęcie na swój profil fejsbukowy, powyklinać na to, jak bezmyślnie wykańczamy naszą planetę – a co innego schylić się i ponieść kubek po kawie z Maka wyrzucony przez kogoś do rowu. Owszem, zauważamy, że śmieci wokól nas jest pełno, że na chodniku trudno znaleźć metr kwadratowy bez rozdeptanej gumy do żucia, ale to się jakoś nie przekłada na ilość osób sprzątających swoje otoczenie. Wiadomo, znacznie łatwiej jest coś zalajkować lub się oburzyć, niż schylić się i ponieść opakowanie po ciastkach leżące obok parkowej ławki, na której siedzimy .
Jakiś czas temu pisałam o tym, że zwróciłam się do szkoły moich córek z propozycją zorganizowania (np. w ramach wolontariatu działającego w szkole) sprzątania naszej wsi. Zadeklarowałam, że pomogę w każdy możliwy sposób: wesprę akcję sprzatania finansowo, zwrócę się do gminy z prośbą o uzyskanie zgody czy pozwolenia, pomogę organizacyjnie, oczywiście sama również w samej akcji będę uczestniczyć. No i okazało się, że pomysł dobry i sama akcja na pewno potrzebna, ale status całości od miesięcy wygląda tak samo: „to skomplikowane”. Faktycznie, nie jest to proste: trzeba by dzieciom zapewnić bezpieczeństwo, może nawet wyłączyć z ruchu jakąś drogę; ciężko jest też ustalić termin takiej akcji: w tygodniu odpada (lekcje), w weekendy też odpada (wolne); no i samo sprzatanie też jest potencjalnie niebezpieczne, można się czymś przeciąć, sklaleczyć… Lista zagrożeń i przeszkód jest całkiem długa. Mój początkowy entuzjazm związany ze zorganizowaniem i przeprowadzeniem takiej akcji razem z dziećmi spadł do poziomu bliskiego zera, kiedy uświadomiłam sobie, ile z tym wszystkim wiąże się komplikacji. Dla jasności, wcale nie obwiniam tu szkoły – akurat z tej strony pojawiły się i dobre chęci, i zainteresowanie. Sama jednak widzę, że chcąc zorganizować takie wydarzenie niezwykle ciężko jest zgrać przepisy, BHP, termin, opiekę dla dzieci. Jest to prawie niemożliwe.
Dlatego póki co pozostanę przy zbieraniu śmieci solo, ewentualnie od czasu do czasu włączając do pomocy moją rodzinę. W miniony weekend razem z córkami posprzątałyśmy pobocze jednej z ulic naszej wsi; jej fragment przebiega przez las i to chyba wystarcza, żeby przejeżdżający tędy ludzie wywalali tu wszystko, co popadnie. Nie wiem, na czym to polega, ale kawałek drogi przebiegającej przez las chyba w jakiś tajemniczy sposób prowokuje ludzi do wywalania kartonów po sokach czy butelek właśnie tam. Przechodziłam tą drogą w ostatnich tygodniach kilka razy, wtedy było jeszcze sporo śniegu, który skrywał to i owo. Teraz śnieg stopniał i odsłonił całe śmieciowe bogactwo. Posprzątanie pobocza drogi i części lasu to była już grubsza akcja, nie 2-3 minuty zbierania butelek w drodze do pracy: w godzinę wyładowałyśmy śmieciami kilka worków. Ku mojemu zdumieniu nie byłyśmy jedynymi osobami sprzątającymi lasek tego dnia – chwilę po nas na leśnej drodze pojawił się sympatyczny starszy pan z zięciem. Wyposażeni podobnie jak my w rękawice i worki zaczęli sprzątać inny fragment lasu, z rozmowy z nimi dowiedziałam się, że jeszcze kilka osób mieszkających w pobiliżu regularnie sprząta lasek i pobocza. To już jest coś! Załadowanie kilku dużych worków śmieciami nie kwalifikuje się już chyba jako plogge, jedyną osobą biegającą podczas weekendowego sprzątania była Zosia. Ja za to mam na koncie sporo skłonów i przysiadów, no i najważniejsze, że leśnego pobocza chwilowo nie zaśmieca żaden plastik. Oby ten stan utrzymał się jak najdłużej!
Nie łudzę się, że plogge odniesie w Polsce tak spektakularny sukces jak hygge. Zbieranie śmieci, nawet w połączeniu z bieganiem i to pod modną, skandynawsko brzmiącą nazwą, nie jest tak atrakcyjne wizualnie jak świeczki, kakao z pianką i skarpetki w reniferki. Śmieci nie są atrakcyjne medialnie. Nie spodziewam się zalewu zdjęć worków z zebranymi butelkami po coli, trzymanymi przez roześmianych biegaczy. Ale sam fakt, że ktoś jeszcze oprócz mnie wpadł na pomysł tak dziwnego połączenia dwóch czynności i że ludziom chce się podnieść papierek leżący na chodniku – napawa optymizmem. Nawet jeśli to wszystko trochę trąci dziwactwem.