
Kilkanaście lat temu zaczynałam pracę w jednej z amerykańskich korporacji wchodzących właśnie na krakowski rynek pracy. Po kilkumiesięcznym szkoleniu w Krakowie wysłano mnie i grupę innych początkujących pracowników na tak zwane „transition” do siedziby firmy w USA. I choć wyjazd był uwerturą do pracy, której raczej nie polubiłam (dość szybko zmieniłam tę firmę na inną), to sam w sobie był bardzo fajny. Był też okazją do przyjrzenia się, jak wygląda zwyczajna praca biurowa w średniej wielkości amerykańskim mieście – i tu poczyniłam kilka spostrzeżeń, które wracają do mnie nawet teraz, po latach.
Pamiętam, że wtedy moim największym zaskoczeniem była spora różnica w wieku pracowników: podczas gdy w naszej grupce średnia wieku oscylowała w granicach 25-28 lat, to średnia wieku naszych amerykańskich odpowiedników była znacznie wyższa, na oko gdzieś tak o dwie dekady. Przejmowałam obowiązki od przemiłej starszej pani, która – nomen omen – także miała na imię Patrycja. Pat (tak wszyscy ją nazywali) pracowała w firmie od wielu lat, od kilku już jako emerytka, i zajmowała się kilkoma ważnymi klientami. Przynosili oni firmie spory dochód, a Pat znała na wylot ich zwyczaje, wiedziała, jak rozwiązywać ich problemy; jednym słowem – była dobra w tym, co robiła i najwyraźniej lubiła swoją pracę. A przynajmniej – takie sprawiała wrażenie. Pat nie była zbyt wylewna ani rozmowna, ale gdzieś tam między wierszami zrozumiałam, że nie było jej łatwo zostawić to wszystko, do czego się przyzwyczaiła i co lubiła po tylu latach. Decyzja firmy o przeniesienia jej działu do Polski sprawiła, że zamierzała zostać emerytką na cały etat i definitywnie zakończyć karierę zawodową. No właśnie: wtedy zastanawiałam się, czy to faktycznie była kariera? W końcu Pat w wieku prawie 70 lat opuszczała klasę pracującą będąc na stanowisku, które przejmowała od niej osoba o kilka dekad młodsza. W dodatku osoba z innego, dalekiego kraju, o którym być może do niedawna w ogóle nie słyszała. Wtedy uważałam, że zawodowa historia Pat jest, używając określenia dzisiejszej młodzieży, żałosna. A przecież Pat w ogóle nie sprawiała wrażenia osoby, która odniosła życiową porażkę, owszem, była smutna z powodu nadchodzących zmian, ale poza tym wyglądała na kogoś dumnego ze swych zawodowych osiągnięć. Tę dumę z własnych dokonań i własnych umiejętności było czuć wyraźnie, kiedy opowiadała mi ze szczegółami o tym, jak zajmować się poszczególnymi zadaniami, kiedy wyjaśniała, z jakimi problemami przyjdzie mi się zmierzyć i jak mogę je próbować rozwiązać. Wtedy, słuchając tego wszystkiego, nie wyobrażałam sobie, żeby kiedyś, po latach, będąc w jej wieku, odchodzić na emeryturę z tak mało ważnego stanowiska. Myślałam, że to byłby dramat. Zawodowe życie Pat wydawało mi się wręcz życiową porażką.
W swoim ówczesnym podejściu do postrzegania kwestii pracy i kariery nie byłam zapewne odosobniona. Jestem przedstawicielką pokolenia, które na rynek pracy wchodziło w okolicach roku 2000, czyli kilkanaście lat po rozpoczęciu przemian ustrojowych w Polsce. Czasy były to interesujące, rynek pracy dynamicznie się zmieniał, w Polsce wciąż pojawiały się nowe firmy, filie zagranicznych koncernów. Powszechne było przekonanie (szczególnie wśród kadry zarządzającej), że aby coś w firmie osiągnąć – trzeba to było opłacić poświęceniem, głównie własnego czasu, pracą po kilkanaście godzin na dobę, nieograniczoną dyspozycyjnością. W ogłoszeniach o pracę królowały pojęcia takie jak kreatywność i wspomniana wyżej dyspozycyjność; koniecznie trzeba było też być „młodym i dynamicznym”. Kraków, w którym od lat pracuję, właśnie stawał do wyścigu po palmę pierwszeństwa w światowym rankingu centrów outsourcingu/offshoringu. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach naturalnym wydawało mi się robienie kariery polegającej na (raczej szybkim) pięciu się wzwyż po szczeblach korporacyjnej kariery. Taka perspektywa był w moim odczuciu jedyną słuszną opcją. Wydawało mi się, że każdy, rozpoczynając pracę w korporacji, po jakimś czasie (ale koniecznie przed trzydziestką) zostaje tim liderem, potem menadżerem, a potem – hm, bo ja wiem, może dyrektorem generalnym? Pomiędzy pojęciami pracy i kariery stawiałam znak równości.
Ale jak to zazwyczaj jest z tymi wszystkimi „wydawało mi się…”, „wtedy myślałam, że…” – czas faktycznie pokazał, że rzeczywistość nieco odbiega od moich wyobrażeń. Lata minęły, od tamtej pory zmieniłam pracę jeszcze dwa razy i od niespełna 10 lat pracuję w innej amerykańskiej korporacji. W międzyczasie w moim życiu zaszły ważne zmiany: wyprowadziłam się z miasta, powiększyła się moja rodzina. W moim życiu zawodowym aż tak ważnych zmian na przestrzeni ostatnich 10 lat nie było, choć osiągnęłam dwa cele, które wcześniej były w sferze moich zawodowych marzeń: zaczęłam zajmować się zawodowo rekrutacją i skończyłam studia podyplomowe. Te różne doświadczenia, zebrane do kupy (przebranżowienie się, przeprowadzka, powiększenie rodziny i na koniec – długi staż pracy w jednej firmie) spowodowaly, że z czasem zmieniło się moje spojrzenie na kwestie związane z pracą i karierą.
Przeczytałam niedawno tekst na temat sytuacji zawodowej kobiet na polskim rynku pracy w „Wysokich Obcasach” (do przeczytania tutaj). Autorka prezentuje i omawia w nim tezę, że kobieta ma na tzw. zrobienie kariery tylko dekadę pomiędzy 35 a 45 rokiem życia: wtedy (wg autorki) odchowała już nieco swoje dzieci, więc może skupić się mocniej na swoim rozwoju zawodowym i zacząć więcej zarabiać. Jeśli nie zmieści się z karierą w tych dziesięciu latach – ma pozamiatane, potem jest za stara. Tekst jest ciekawy, warto go przeczytać choćby po to, żeby zestawić zdanie autorki ze swoim własnym. Ja na przykład nie do końca zgadzam się z tezą główną: wg mnie pomimo różnych odgórnych starań, programów i zmian demograficznych – najbardziej pożądaną na rynku pracy grupę wiekową stanowią pracownicy do ok. 45 roku życia, bez względu na płeć i nie można mówić, że tylko kobiety po 45 roku życia mają pod górkę. Po drugie, dziś kobiety decydują się na macierzyństwo później niż kiedyś, tak więc okolice 35 roku życia to dla wielu z nas okres, kiedy jesteśmy raczej mamami niemowlaków, a nie bardziej samodzielnych uczniów podstawówki. Ale tym, co dziś chciałabym podkreślić w kontekście wspomnianego tekstu – jest samo robienie kariery. Zastanawia mnie, czy autorka nie mogła napisać po prostu o pracy zawodowej, dlaczego mówiła właśnie o robieniu kariery? Czyżby sama praca była w jakimś sensie gorsza?
Kariera brzmi lepiej. Sama praca (bez awansowania i stałych oraz znacznych podwyżek) nie cieszy się w Polsce jakimś wielkim poważaniem, a już na pewno mniejszym, niż kariera. Na pewno nie jest sexy. Przykład aktualny do bólu: wystarczy posłuchać nauczycieli, wypowiadających się ostatnio w kontekście planowanego strajku: większość z nich narzeka na brak możliwości awansu zawodowego po osiągnięciu stopnia nauczyciela dyplomowanego. Potem pozostaje już „tylko” praca – czyli coś w rodzaju stagnacji bez perspektyw. Ale dno!
Oczywiście – jeśli taki scenariusz nam nie odpowiada – zawsze możemy wziąć sprawy w swoje ręce i coś w naszym życiu zmienić. Najlepiej – założyć własną firmę. Och, jak mnie wkurza to namolne promowanie samozatrudnienia jako idealnej opcji dla kobiet, a już szczególnie matek. Na portalach kobiecych i parentingowych można znaleźć masę wywiadów i artykułów dowodzących wyższości bycia właścicielką firmy nad pracą etatową. Kobiety opowiadają: „w końcu robię to, co kocham”, „jak zostałam niezależną kobietą”, „zawsze marzyłam o odejściu z etatu i założeniu własnej formy”, „teraz zarabiam na swojej pasji”. Zawsze z dużą podejrzliwością patrzę na takie tytuły i treści, bo gdzieś w ich podtekście pojawia się umiejscowienie własnej firmy na jednym biegunie, a etatu na drugim, przy czym etat jest przedstawiany najczęściej jako jakaś forma niewoli, gdzieś tam w tle przewija się nieludzki szef i robienie czegoś „za/dla kogoś”, a nie „dla siebie”. Takie rozwiązanie jest promowane jako idealna opcja szczególnie dla pań, które zostały mamami i chcą mieć większą niż na etacie elastyczność i swobodę w gospodarowaniu własnym czasem. Czy aby na pewno to taka świetna opcja? Czy etat to zawsze i wszędzie taka niewola?
Dlaczego zamiast wciąż mówić o karierze nie mówimy po prostu o pracy? Praca nie oznacza automatycznie kariery w znaczeniu ciągłego odhaczania nowych, wyższych stanowisk. Oczywiście, jeśli komuś takie rozwiązanie pasuje – super. Jeśli nie – też powinno być super. Najważniejsze, żeby mieć wybór, to w możliwości wyboru tkwi dla mnie sedno sprawy; brak wyboru często leży u źródeł problemów związanych z naszym życiem zawodowym. Jeśli nie mamy wyboru w kwestii formy, jaką chcemy nadać naszemu życiu zawodowemu, każde narzucone rozwiązanie będzie od nas wymagało kompromisów (najczęściej tych zgniłych) i poświęceń (które nie zawsze są wynikiem własnej i nieprzymuszonej woli).
Gdyby ktoś mnie spytał o zdanie w kwestii dobrze działających rozwiązań, szczególnie w odniesieniu do pracujących matek – to osobiście jestem gorącą orędowniczką rozwiązania zapewniającego sporą dozę elastyczności życiowej, rozwiązania, które w moim przypadku sprawdza się bardzo dobrze od kilku lat. Mówię tu o pracy na etat – ale niepełny. Nie będę Was przekonywać, że to idealna opcja dla każdego (takich rozwiązań chyba jeszcze nikt nigdzie nie wymyślił ani nie wdrożył), ale w moim odczuciu niepełny etat pod wieloma względami bije na głowę własną działalność i pracę na pełnym etacie. Mamy wszelkie plusy pracy etatowej, a przy tym zyskujemy część dnia na pozazawodową aktywność – co, nie oszukujmy się, znacznie ułatwia życie rodzinne i daje szansę na chwile wytchnienia od kieratu praca-dom. Minusem jest – oczywiście – mniejsza pensja i w większości przypadków mniejsze, jeśli nie zerowe, szanse na awans. Jak zwykle – mamy coś za coś. Ale dla kogoś, kto – po prostu – chce pracować, kto chce być aktywny zawodowo, ale niekoniecznie poświęcać pracy cały swój dzień – jest to dobra opcja.
Doceniam zmiany, jakie w polityce socjalnej naszego kraju dokonały się w ostatnich dziesięciu latach, szczególnie w obszarach związanych z rodziną (min. dłuższe urlopy macierzyńskie, urlopy tacierzyńskie, płatny urlop macierzyński dla matek-właścicielek firm czy – last but not least – 500+ ), ale gdybym miała wymienić jedną najważniejszą rzecz, której mi brakuje – to byłoby to właśnie upowszechnienie elastycznych form pracy na etacie. Dla kobiet i mężczyzn. Marzy mi się powszechność pracy przez kilka dni w tygodniu, w zależności od potrzeb; marzą mi się setki, tysiące ofert pracy zapewniających możliwość pracy zdalnej co najmniej raz w tygodniu; marzy mi się elastyczność grafików rozumiana nie tylko jako „9-17 lub 14-22”. To takie moje „pracowe” marzenia.
Kto wie – może za jakiś czas różne mniej typowe formy zatrudnienia się upowszechnią? Jest przecież kilka światełek w tunelu. Większość globalnych korporacji kształtując swój wizerunek uderza w ostatnich latach w tony diversity and inclusion (po naszemu można to przetłumaczyć jako wspieranie i promowanie różnorodności w miejscu pracy). Trend ten zyskuje na sile i na pewno przez następne lata będzie na fali, jeśli chodzi o kwestie związane z budowaniem wizerunku pracodawców. Zatrudnianie w oparciu o elastyczne formy pracy idealnie wpisuje się w ten trend. Poza tym – już od kilku lat sporo się mówi o braku wykwalifikowanej kadry, o rosnącym w siłę „rynku pracownika”, o zmianach, jakie pojawiają się w związku z obecnością millenialsów na rynku pracy. Wszystkie te okoliczności sprawiają, że coraz więcej firm postrzega elastyczne zasady zatrudnienia nie jako uciążliwy problem, ale jako element strategii pozyskiwania wartościowej kadry.
Dzięki mojemu zawodowi mam możliwość przyjrzenia się, jak kwestie zwiazane z pracą zawodową i robieniem kariery wyglądają w innych krajach. Zetknęłam się np. z pojęciami, których nie znałam z rynku rodzimego, takimi jak sabbatical leave (dłuższy urlop, najczęściej kilkumiesięczny-roczny i bezpłatny, brany w celu podróżowania lub zajmowania się sprawami niezwiązanymi z pracą) czy midlife career shift (zmiana zawodu wykonywanego dotąd na inny, zdobycie nowych kwalifikacji w okolicach czterdziestki). U nas sabbatical leave nie jest jeszcze rozwiązaniem powszechnie spotykanym, ale już zdarza się, że ktoś rzuca pracę w korporacji, aby objechać świat, zarabiając na życie np. nauką angielskiego czy prowadzeniem hostelu. Jest to wciąż jeszcze wydarzenie wzbudzające w otoczeniu zainteresowanie graniczące z sensacją. Podobnie jest ze zmianą zawodu w wieku dojrzałym: w innych krajach europejskich często spotykamy się z sytuacja, gdy ktoś rozpoczyna nowe studia, zaczyna życie zawodowe praktycznie od zera; jednym słowem – zmienia zawód, bo tak chce (a nie: bo musi). U nas wciąż przebranżowienie się nie jest sprawą łatwą (oczywiście trochę tu uogólniam) i wiąże się z ryzykiem pozostania w ogóle bez pracy.
Zatrudniając pracowników w mojej firmie w innych krajach zobaczyłam też, jak bardzo powszechna jest praca na część etatu, praca zdalna (nawet w 100%), jak często występują elastyczne grafiki, umożliwiające pracę w wybrane dni tygodnia, w wybranych godzinach. Wszystkie te doświadczenia i obserwacje stopniowo doprowadziły mnie do wniosków, że praca nie zawsze jest karierą. Często jest to zajęcie, któremu poświęcamy jakąś część naszego czasu, wcale nie tę największą. Praca nieoznaczająca ciągłego pięcia się wzwyż po szczeblach kariery to żaden wstyd, hańba czy oznaka życiowego nieudacznictwa; to jeden z dostępnych modeli i kwestia wyboru pracownika. Wybór jest tu słowem-kluczem. Widać to choćby na przykładzie samozatrudnienia: w wielu krajach jest ono powszechne, ale wskutek wyboru samego zainteresowanego, a nie jako efekt wymogu narzuconym odgórnie przez firmę, która oferuje pracę tylko w oparciu o B2B.
Praca jest dla mnie “po prostu” pracą, sposobem na zarabianie pieniędzy. Lubię to co robię, lubię moją firmę, ale absolutnie nie mogę o sobie powiedzieć, że „żyję pracą”. Jestem dobra w tym, co robię i perspektywa pracy na tym samym czy podobnym stanowisku przez lata nie wydaje mi się już dziś, tak jak kiedyś, czymś żałosnym i ocierającym się o życiową porażkę. Nie uważam, że praca zawodowa jest jedynym obszarem, w którym można się życiowo realizować, pokazywać, ile jesteśmy warci – doszłam raczej do punktu, w którym bardzo cenię sobie to, że moja praca nie absorbuje mnie, kiedy jestem poza biurem. Praca na pewno nie jest też moją pasją (notabene o swoim braku pasji pisałam kiedyś tutaj) i tak po prawdzie ten układ, to rozgraniczenie mi odpowiada. Nie czuję potrzeby zarabiania na swojej pasji, o ile przyjmiemy, że moją pasją jest np. blog, bo z zasady staram się unikać takiego nazewnictwa. Zajmuję się różnymi rzeczami, różne rzeczy robię i ta różnorodność bardzo mi pasuje. Odpowiada mi też to, że nie muszę spędzać w biurze całego dnia, że moje dziecko nie jest odbierane z przedszkola jako ostatnie (kiedyś tak było i znam tę sytuację aż za dobrze), że nie muszę w soboty gotować obiadów na cały tydzień i ich potem mrozić w słoikach. Oczywiście – coś jest tu kosztem czegoś, np. mniej zarabiam, ale skoro ten układ mi pasuje i miałam możliwość z niego skorzystać – to chyba trzeba się cieszyć?
Zdjęcie: źródło