Popadłam ostatnio w nastrój wspominkowy. Kilka dni temu przejeżdżaliśmy niedaleko naszego dawnego krakowskiego mieszkania, a po powrocie do domu zaczęłam przeglądać nasze stare zdjęcia z tamtych czasów. Poza normalną w takich sytuacjach nostalgią poczułam coś jeszcze, a mianowicie zdziwienie, jak bardzo niektórymi swoimi zwyczajami i zachowaniami Zosia różni się od swoich starszych sióstr, kiedy te były w podobnym wieku.
Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to mlecze. Teraz akurat nasz trawnik jest nimi usiany, dodatkowo oglądałam mam całkiem sporo zdjęć dziewczynek z naszego parku, gdzie też zawsze było sporo mleczy. Odruchowo przypomniałam sobie te wszystkie okrzyki przerażenia, które ścigały moje córki i mnie podczas spacerów w parkach krakowskich: „Ojej, niech pani uważa, córeczka zrywa mlecze! Zaraz sobie oczy zatrze!”. Zosia raczej nie ma szans usłyszeć tych ostrzeżeń, tak dobrze znanych jej siostrom i mnie z przeszłości. Rozumiem, że autorzy tych ostrzegawczych okrzyków chcieli dobrze, ale mimo wszystko zawsze mocno mnie wkurzały te wszystkie przerażające historie o mleczach. Bo zatrze oczy, bo pobrudzi ubranie, bo nie domyje jej pani rączek… Sama nie wiem, jakoś nigdy żadna z tych strasznych okoliczności nie wystąpiła, a mlecze moje córki zrywały w parkach na tony. Zosia ma zatem ten problem z głowy. Jako wiejskie dziecko rzadko bywa w miejskich parkach, a kiedy zrywa sobie mlecze pod domem – nikt jej nie niepokoi. A niech sobie zrywa, pszczół i tak na razie jak na lekarstwo, bo zimno, a jak zerwie, to może przynajmniej się mlecze bardziej nie porozsiewają. Zatarcia oczu jak dotąd nie było.
W ścisłym związku z mleczami pozostają „wyjścia do parku na spacer”, których Zosia właściwie nie zna. W przeciwieństwie do jej siostr, którym tego typu wyjścia w sezonie od wiosny do jesieni organizowały 80% czasu. W zasadzie jeśli mowa o wyjściach na spacer z czasów miejskich, to chyba słowem odpowiedniejszym niż „spacer” jest „wyprawa”. Teraz wychodząc z Zosią nie muszę targać nawet połowy ekwipunku, który zabierałam idąc ze starszymi dziećmi do parku. Odpadają też oczywiście wizyty na placu zabaw, który był głównym celem tych parkowych wypraw. Zosia chyba nigdy nie pozna smaku oczekiwania na wolna huśtawkę… Tu, na wsi, również mamy plac zabaw, ale jest on jak kameralne bistro w porównaniu z tłumnie obleganą restauracją w IKEA. Dodam tylko, że nie muszę już wystawać pod huśtawkami z marudzącym dzieckiem, czekając, aż deliwent okupujący hustawkę raczy zejść. Nie muszę też pouczać Zosi, żeby nie sypała piachem na dzieci, tudzież pilnować, żeby ktoś inny nie sypnął jej piachem w twarz. Nie muszę się stresować, czy nie za późno wyjęłam z małych rączek znalezionego na ziemi peta, oraz wkurzać się podczas czyszczenia kół wózka z psich kup. To wszystko i mnie, i Zosię omija szerokim łukiem. W zasadzie w związku z tymi parkowymi wyprawami brakuje mi tylko jednej rzeczy: spotkań z Parkową Grupą Wsparcia z czasów krakowskich, z którą się zresztą ostatnio po kilku latach niewidzenia spotkałyśmy. Ehh, jak fajnie było się zobaczyć, powspominać… Pooglądać zdjęcia z czasów, kiedy liczby określające nasz wiek miały całkiem inne cyfry na przedzie…
Kolejnym symptomem niepodważalnej wiejskości mojej najmłodszej córki są kalosze. A raczej miłość Zosi do tego rodzaju obuwia. Na dźwięk haseł „Wychodzimy”, „Ubieramy się” i tym podobnych, Zosia zawsze rusza po swoje „tatosze”. Potrafi je już całkiem sprawnie sama założyć i zdjąć, kalosze są zawsze w pogotowiu, pasują do każdej stylizacji i nadają się na każdą pogodę. Muszę przyznać, że to bardzo praktyczne ze strony Zosi, gorzej, gdyby na przykład ukochała sobie lekkie sandałki – wtedy mógłby być problem. A tak – moje praktyczne dziecko w dziesięć sekund jest gotowe do wyjścia na zewnątrz, ubrane jak najbardziej odpowiednio, bo kalosze są dobre na pogodę i niepogodę, na błoto i rosę, jako ciekawy detal ożywią każdą stylizację. Kiedy mieszkaliśmy w mieście, kalosze były w pewnym sensie obuwiem odświętnym: wyciągałam je gdzieś z dna szafki sporadycznie, kiedy akurat popadało i dzieciaki w ramach atrakcji mogły sobie poskakać po kałużach. Na wsi jest zupełnie inaczej, kalosze to obuwie pierwszej potrzeby, bazowa część garderoby, sama mam i noszę nie tylko wtedy, kiedy pada.
Inną konsekwencją mieszkania na wsi jest znacznie intensywniejszy niż w mieście kontakt z naturą. Tym razem nie chodzi mi o obserwowanie ptaszków czy kwitnących tulipanów, ale czegoś tak strasznego jak wszelkie robale i pająki. W domu mamy ich całkiem sporo, niektóre są naprawdę wielkie; starsze córki chyba przejęły ode mnie wraz z genami ten strach przed pająkami, ponieważ kiedyś bałam się pająków panicznie. Ale po latach natykania się na nie dosłownie wszędzie, w domu, w piwnicy, przed domem chyba mi jakoś spowszedniały, i obecnie od dłuższego czasu już nie wzywam Ukochanego Męża za każdym razem, kiedy dostrzegę pająka domowego biegnącego po parkiecie. No, chyba że jest jakiś wyjątkowo ohydny, wtedy jednak się drę „Łuuuukasz!!! pająk!!!”. W każdym razie Zosia już chyba nie miała kiedy przejąć tego pajęczego strachu ode mnie, ponieważ na widok pająka stwierdza po prostu: „Pałąk”. A nawet wystawia paluszek w kierunku takiego egzemplarza. Zero strachu, zero paniki, zero ucieczki. Podobnie reaguje na widok mrówek, prosionków (to te małe robaczki-pancerniki), dżdżownic, ślimaków, i innych bezkręgowców, z którymi ma częsty kontakt.
Zosia może i nie boi się pająków, ale z pewnością odczuwa lekki przestrach na widok dużych samochodów (koparek, ciężarówek, autobusów). Jeśli akurat idziemy chodnikiem, a obok nas przejedzie autobus lub ciężarówka, Zosia reaguje przywarciem do mnie i wypowiedzeniem nieco drżącym głosikiem stwierdzenia „Zosia boi duże auto”. Jeśli spacerujemy akurat po naszej wsi, sytuacje takie zdarzają się dość rzadko, ale już w pobliskiej miejscowości, gdzie bywamy często, ruch jest dużo większy, i Zosia ma niestety sporo okazji do wygłaszania w/w kwestii. To jest dla mnie całkowita nowość, ponieważ dobrze pamiętam, jak ze starszymi córkami ślęczałam przy oknie, ponieważ pasjonowało je tzw. życie miasta. Mieszkaliśmy wówczas przy dość ruchliwej ulicy, w dodatku wszystkie okna naszego mieszkania wychodziły na pętlę autobusową – więc działo się tam całkiem sporo. Szczególnie w okresie jesienno-zimowym lubiłyśmy sobie pooglądać autobusy wjeżdżające na pętlę, ludzi idącymi z zakupami, podbiegającymi do odjeżdżającego autobusu… Kiedy tak sobie te sesje przy oknie przypominam, to mimo wszystko trochę mnie lęk Zosi przed dużymi pojazdami bawi.
Jest jedna rzecz, którą ja akurat mocno kojarzę z okolicznościami wiejskimi, a której chyba nigdy nie doświadczę (i pewnie moje dzieci też nie.. choć nigdy nie wiadomo). Chodzi mi o coś tak powszechnego jak przekąska w postaci chleba z cukrem lub z woda i cukrem, albo ze śmietaną. Brrr, już sam widok tych słów powoduje u mnie dreszcze. Wiem, że tego typu danie bywało dawniej, za komuny, popularną przekąską podczas wakacji u babci czy cioci na wsi, przynajmniej tak twierdzi wielu moich znajomych. Niby taka kromka chleba z cukrem to kulinarny relikt z czasów komuny, ale z drugiej strony dzieci i dziś miewają różne gusta – w niektórych przedszkolach serwują chleb z serkiem typu Bakuś. No cóż, niezależnie od tego, jak bardzo coś takiego mogłoby wydawać się sielskie i wiejskie, dla Zosi chyba pozostanie nieznane.