Pułapka szkoły muzycznej

O tym, że moje córki uczą się w szkole muzycznej pisałam już kilka razy (klik i klik), od czasu do czasu publikuję też na profilu fejsbukowym bloga jakieś zdjęcie lub film dokumentujące ich muzyczną edukację. Nie przesadzam z tym epatowaniem muzyką, ale też nie ukrywam, że szkoła muzyczna córek jest ważną pozycją w naszych codziennych zmaganiach z rzeczywistością.

Właśnie stuknął nam szósty rok tej „muzycznej przygody” i za chwilę już kolejna z moich córek otrzyma (mam nadzieję!) dyplom ukończenia szkoły muzycznej I stopnia. Tu dochodzimy do tytułowej pułapki: Zuza za kilka miesięcy kończy szkołę muzyczną I stopnia i… No właśnie: kończy i co dalej?

Kiedy kilka lat temu moje córki zaczynały edukację muzyczną, w ogóle nie zastanawiałam się nad kwestią kontynuowania przez nie nauki muzyki. Po prostu: nasza najstarsza córka, Ania, bardzo chciała grać na wiolonczeli, a że w pobliskiej miejscowości właśnie powstała szkoła muzyczna – podeszła do egzaminu wstępnego. Zdała i została przyjęta. 8-letnia wówczas Zuza także zdawała egzaminy wstępne do tej samej szkoły: wykazywała zainteresowanie grą na pianinie, a w dodatku “zawsze lubiła śpiewać”. Z rozpędu zapisaliśmy więc i ją. Kilka lat później dołączyła do nich Ala i ani się obejrzałam – a tu jedna córka już szkołę skończyła, a druga skończy za kilka miesięcy. W szkole pozostanie Ala, która jeszcze przez ponad 2 lata będzie zgłębiać tajniki gry na fortepianie.

Jeśli traktować naukę w szkole muzycznej I stopnia jako rozwijanie zainteresowań i zdolności dziecka, to ten 4- lub 6-letni cykl nauki jawi się jako początkowy etap długiej drogi. Warto pamiętać, że nauka gry na instrumencie w szkole muzycznej to coś zupełnie innego od prywatnych lekcji czy nauki gry w domu kultury: tu mamy do czynienia z prawdziwą szkołą, z ocenami, egzaminami, audycjami, konkursami, świadectwami. Sama jako licealistka uczęszczałam na prywatne lekcje gry na gitarze i mogę śmiało powiedzieć, że takie lekcje i szkoła muzyczna to dwa odrębne światy. Szkoła to poważna sprawa.

Jest to poważna sprawa dla dziecka, ale także dla rodziców. Z mojego punktu widzenia nauka dziecka w szkole muzycznej to przedsięwzięcie, w które rodzic jest zaangażowany znacznie mocniej niż w „zwykłą” szkołę. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka: w szkołach muzycznych nauka zazwyczaj odbywa się w systemie popołudniowym, na zajęcia trzeba więc dziecko przywieźć i potem odwieźć do domu. Logistyka może być dość skomplikowana i czasochłonna, szczególnie jeśli mamy (jak ja) kilkoro dzieci uczących się gry na różnych instrumentach, w różnych cyklach i różnych klasach.

Kolejny powód to znacznie aktywniejsze uczestniczenie rodzica w samym procesie nauki dziecka. W przypadku młodszych dzieci najlepiej jest (przynajmniej na początku) uczestniczyć w lekcjach gry na instrumencie, co wymaga poświęcenia 30-40 minut dwa razy w tygodniu. Z własnego doświadczenia wiem, że sześciolatek rozpoczynający naukę gry na instrumencie (jakimkolwiek) to zupełnie inna historia, niż nastolatek w analogicznej sytuacji. Zaryzykowałabym nawet tezę, że w przypadku dzieci młodszych rodzic musi – choćby w minimalnym stopniu – podjąć się roli „domowego nauczyciela”. Oczywiście, wiadomo, że bez odpowiedniego wykształcenia raczej nie da się fachowo skorygować ustawienia palców na smyczku skrzypiec czy prawidłowego zagrania legato na fortepianie, ale można np. po uprzednim “przeszkoleniu” przypilnować właściwej postawy młodego muzyka, zadbać o ćwiczenie z metronomem czy upewnić się, że dziecko gra nie tylko ulubiony utwór, ale też mniej ulubionego Bacha. Często ważna jest już sama obecność rodzica, kiedy dziecko gra w domu – ja najczęściej właśnie “robię za publiczność”, głównie Ali, bo akurat Zuza woli ćwiczyć w samotności.

Piszę o tym wszystkim dlatego, że chcę nakreślić cały bogaty kontekst, w jakim umiejscowiona jest nauka dziecka w szkole muzycznej. Jest to ten rodzaj zajęć pozalekcyjnych, które bardzo mocno organizują życie codzienne całej rodziny i mają znaczny wpływ na wspólny plan dnia, tygodnia. Szkoły muzyczne są też często lokalnymi ośrodkami kultury, oprócz zajęć lekcyjnych organizują też koncerty, konkursy, wycieczki do filharmonii, w których często udział biorą całe rodziny młodych muzyków, nie tylko oni sami. To wszystko bardzo wszystkich ze sobą wiąże: szkołę i nauczycieli z uczniami i ich rodzicami.

Lata życia w takim związku, w rytmie takich zajęć sprawiają, że kiedy człowiek nagle staje przed perspektywą końca tego wszystkiego, to zastanawia się: jak to, tyle lat, tyle pracy, wysiłku, tyle uwagi, pieniędzy (też) i teraz już koniec, wszystko ma iść w odstawkę? Myślę, że wielu rodziców, których dzieci zbliżają się do końca nauki w szkołach I stopnia zadaje sobie podobne pytania i chcąc nie chcąc zastanawia się nad sensem poświęcania kilku lat na coś, co się przecież kończy. Choć skończyć się na tym etapie nie musi, stąd pokusa, żeby pytać, “co dalej” i oczekiwać odpowiedzi, że dalej to II stopień. Oczywiście, te dylematy nas nie dotyczą, jeśli sytuacja jest zero-jedynkowa: i kiedy dziecko jest pewne, że chce kontynuować edukację muzyczną, i kiedy absolutnie ma jej dość – w tych dwóch przypadkach wszystko jest jasne i proste. Ale jak się zachować i co zrobić w sytuacji, kiedy dziecko samo nie do końca wie, czy chce się uczyć dalej, czy nie? Albo – może i chciałoby, ale nie jest pewne, czy sobie poradzi? Jak w takiej sytuacji powinien zachować się rodzic, czy ma zostawić sprawy swojemu biegowi? Nie ingerować w proces podejmowania decyzji przez dziecko w żaden sposób? Czy może raczej mobilizować, zachęcać do pójścia dalej, dodając, że “potem się zobaczy”, “bo będziesz żałować”?

Gdybym ten tekst pisała w zeszłym roku, miałby on zupełnie inny wydźwięk i kształt. Rok temu byłam całym sercem za tym, żeby Zuza zdawała do szkoły muzycznej II stopnia. Gra na skrzypcach to coś, w czym jest dobra i przerwanie nauki na tym etapie oznaczałoby dla mnie rezygnację z rozwijania przez nią własnych zdolności, a może nawet – w perspektywie bardziej długofalowej – utratę szansy na zdobycie ciekawego zawodu. Ale ostatnimi czasy coraz bliższa jestem temu, żeby jej jakoś specjalnie nie zachęcać ani nie mobilizować. Widzę, że się waha – i ja również się waham.

Powodów tego wahania jest kilka, a właściwie jeden, któremu na imię „kumulacja”. Zuza, która uczy się teraz w ósmej klasie nie dość, że jest zawalona ogromem bieżącego materiału w szkole, to jeszcze musi zmierzyć się z powtórkami przed egzaminem ósmoklasisty, którym wszyscy zewsząd straszą. Przygotowuje się też do przyjęcia sakramentu bierzmowania. Nie ma co ukrywać – przygotowania do bierzmowania w skali roku zajmują całkiem sporo czasu (cykliczne spotkania, uczestnictwo w dodatkowych nabożeństwach, nauka i zdawanie pytań, teraz także i cotygodniowe próby) i wymagają należytej uwagi. Na to wszystko nakłada się ostatni rok nauki w szkole muzycznej, też przecież intensywny, bo to i przesłuchania CEA, i konkursy czy koncerty.  Jednym słowem – obfita ta kumulacja. Wszystko jest ważne i potrzebne. Z niczego nie da się zrezygnować, niczego nie da się odłożyć na potem. Wcale się nie dziwię, że Zuza często jest przemęczona i ma wszystkiego serdecznie dość. Często nie chce się jej nawet ręką ruszyć, że o grze na skrzypcach nie wspomnę. W takiej sytuacji też miałabym ochotę zrobić sobie przerwę od dodatkowych obowiązków – w tym od dalszej nauki muzyki. Podejrzewam, że planowanie kolejnych sześciu lat poświęconych intensywnej nauce gry na skrzypcach byłoby ostatnią rzeczą, na którą miałabym w takiej sytuacji ochotę.

Ale czasem też myślę, że może nie ma co się za bardzo nad sobą rozczulać, jest jak jest, akurat taki rok się trafił, ale zaraz będzie inny… Czasem, kiedy rozmawiam z Zuzą i słyszę, że nie jest pewna, czy chce w ogóle podchodzić do egzaminów i kontynuować naukę gry na skrzypcach, to dopadają mnie myśli, że te sześć lat może okazać się czasem zmarnowanym. No bo jaki jest sens uczenia się przez lata gry na instrumencie, wkładania w to wysiłku, spędzania długich godzin na ćwiczeniach, powtórkach, próbach – skoro potem to wszystko z dnia na dzień się kończy? Wiele dzieci bez kontynuacji nauki w szkole II stopnia zostaje bez instrumentu, bo grały na pożyczonym ze szkoły . I jak potem wszystko to z dnia na dzień zostawić, porzucić, olać? Przecież szkoda!

W chwilach takiego zniechęcenia przypominam sobie, że gra na instrumencie, czytanie nut, rozpoznawanie rodzajów muzyki to umiejętności, których tak łatwo się nie zapomina i które zostają z człowiekiem na długo. Choć dla mnie gra na czymkolwiek poza nerwami to czarna magia – to tłumaczę sobie, że z grą jest trochę jak ze znajomością języka obcego. Kiedy już jakiegoś się nauczymy, to raczej go nie zapominamy, co najwyżej czasem może się trochę zakurzyć, jeśli przez lata nie mamy okazji się w nim porozumiewać. Już samo poznanie zasad tworzenia muzyki, umiejętność gry na instrumencie to wielka korzyść, ale korzyści płynących z nauki muzyki widzę więcej. Co moim zdaniem daje dzieciom nauka gry na instrumencie?

  • uczy wytrwałości i dążenia do celu małymi kroczkami, pomaga ćwiczyć cierpliwość i koncentrację
  • uczy odpowiedzialności, organizacji i samodyscypliny
  • poszerza horyzonty, również w sensie dosłownym (moje dzieci sporo napodróżowały się w związku z ich edukacja muzyczną)
  • wzmacnia poczucie własnej wartości (poprzez występy), a także, co równie ważne, oswaja z wystąpieniami publicznymi i uczy panowania nad tremą
  • umożliwia nieczęstą w warunkach typowo szkolnych naukę w oparciu o indywidualną pracę z nauczycielem, coś na kształt relacji mistrz-uczeń

I choć może zabrzmi to dziwnie – uważam, że sporo z tych korzyści obejmuje także nas, rodziców. W moim przypadku raczej nie będzie to oswajanie tremy, ale już wieloletnie ćwiczenia z organizacji i samodyscypliny szkoła muzyczna córek zapewniła mi gratis i to na poziomie dla mocno zaawansowanych. Przy okazji zdobyłam też pewien zasób wiedzy użytecznej w krzyżówkach czy teleturniejach typu „Jeden z dziesięciu”, że nie wspomnę o wszystkich fantastycznych znajomościach, które zawarłam dzięki nauce dziewczyn w szkole muzycznej. Jak widać – jedna korzyść goni drugą!

Rozmawiałam kiedyś ze znajomą, która skończyła szkołę muzyczną II stopnia, a której dzieci także uczą się gry na instrumentach (w tej samej szkole, co moje córki). Powiedziała, że drugi stopień to tak naprawdę szkoła zawodowa: świetnie, jeśli ktoś wiąże z muzyką swoją zawodową przyszłość, ale jeśli nie – być może lepiej po prostu zatrzymać się z nauką gry na etapie początkowym. Drugi stopień mocno weryfikuje miłość do instrumentu, do muzyki w ogóle i na pewno nie jest to opcja dobra dla każdego, kto kończy naukę w szkole I stopnia. Zresztą w samym kształceniu muzycznym nie chodzi chyba o to, żeby każde dziecko kończące szkołę I stopnia uczyło się gry dalej i w efekcie, po latach, zostawało profesjonalnym muzykiem. Biorąc pod uwagę liczbę szkół muzycznych w Polsce mielibyśmy wówczas nie armię muzyków zawodowych, ale kilka takich armii. Ale uważam, że nie byłoby źle, gdyby rosła liczba osób doceniających muzykę, czerpiących radość z amatorskiej (co nie znaczy nieumiejętnej!) gry na instrumencie i dających tę radość swoim słuchaczom (na przykład mi). To wszystko można osiągnąć właśnie dzięki nauce muzyki w szkołach I stopnia.

Nie wiem, jak to będzie dalej z Zuzą i jej graniem, pewnie za jakiś czas się przekonam i może nawet opiszę. Nie jestem jak Amy Chua, autorka “Bojowej pieśni tygrysicy”, nie mam specjalnych ambicji wobec moich dzieci w temacie muzyki; cieszę się, że to coś, w czym są dobre, co sprawia im radość i przy okazji kształtuje charakter. Koniec nauki nie musi oznaczać końca gry na instrumencie – wiem, bo mam już na własnym podwórku całkiem świeży przykład Ani, która realizuje jeden z możliwych scenariuszy tego, “co po szkole muzycznej”. Moja najstarsza córka po 4 latach nauki gry na wiolonczeli zakończyła oficjalną edukację muzyczną, przynajmniej na razie. Jako absolwentka szkoły Ania musiała zwrócić wypożyczoną wiolonczelę, na której grała. Był to instrument wykonany przez lutnika, wysokiej jakości, wart kilka ładnych tysięcy złotych. Nawet nie mieliśmy w planach kupna podobnej wiolonczeli, nie mając pewności, czy nie będzie stała w kącie i się kurzyła. Do kwestii kupna instrumentu podeszliśmy tak: umówiliśmy się z Anią, że jeśli chce dalej grać i chce mieć własną wiolonczelę, musi najpierw sama uskładać 500 zł, my dołożymy resztę i wtedy wybierzemy jakiś instrument (raczej nie z kategorii tych lutniczych). W ten sposób chcieliśmy wybadać jej motywację wobec całego przedsięwzięcia i gry. Ponieważ 500 zł “na wiolkę” dalej pozostaje w sferze planów Ani, wiolonczeli jak nie było – tak nie ma. A że natura (szczególnie ta muzyczna) nie znosi pustki – Ania spojrzała przychylnym okiem na pianino i gra na nim dziś naprawdę nieźle. Sama wynajduje sobie utwory, których chce się nauczyć, sama wyszukuje nuty i bez najmniejszej zachęty z niczyjej strony sama ćwiczy.  Gra codziennie. Jak widać – nauka nie poszła w las, choć poszła w nieco innym kierunku, niż moglibyśmy się początkowo spodziewać.

Jakie będą nasze kolejne muzyczne scenariusze – czas pokaże.