Już jakiś czas temu planowałam napisać kilka słów na temat Jeżycjady, ale jakoś nie było okazji. A przecież pisałam już o Nesbo, o Miłoszewskim, o serii kryminalnej J.K. Rowling, nawet o Mrozie napisałam (choć go nie trawię), a o Małgorzacie Musierowicz nic! Okropne zaniedbanie, jej książki są w moim czytelniczym życiu obecne od zarania dziejów, od zawsze chyba, były w nim obecne na długo przed tym, jak przeczytałam swój pierwszy kryminał. Postanowiłam więc nadrobić zaległości, tym bardziej, że właśnie nadarzyła się dobra okazja: wiosną ukazała się 22 część tego cyklu powieściowego, „Ciotka Zgryzotka”. Przeczytałam „Ciotkę” już z miesiąc temu i postanowiłam poczekać jakiś czas z omawianiem tej książki. Chciałam ją trochę przetrawić, niektóre (kontrowersyjne i powszechnie krytykowane) fragmenty przeczytać po raz kolejny i kolejny, wreszcie – chciałam też wrócić do moich ulubionych części cyklu i zobaczyć, jak na ich tle wypada najnowsza powieść. I po tych wszystkich zabiegach i kombinacjach uświadomiłam sobie to, co i tak podejrzewałam od dawna: że nie potrafię tak całkiem na zimno zrecenzować „Ciotki Zgryzotki”, bo też książki Małgorzaty Musierowicz mają dla mnie wyjątkowe znaczenie i wartość. Są trochę jak najlepsi przyjaciele z dzieciństwa, z którymi tak dobrze jest się spotkać po latach, choć nasze drogi już dawno temu się rozeszły, a każdy od lat żyje już swoim życiem. I choć wspólnych tematów jest coraz mniej, to zawsze można powspominać przeszłość, pośmiać się i wzruszyć jak dawniej.
Nie pamiętam, kiedy zaczełam swoją długą znajomość z Borejkami, ale było to wieki temu – byłam wówczas młodsza od kilkunastoletniej Gabrysi Borejko z „Kwiatu kalafiora”. I to chyba sporo młodsza, bo pamiętam, że początkowo w moim odczuciu Borejkowie mieszkali przy ulicy „Rosewelta”, tak to sobie odczytywałam. Dopiero jakiś czas potem dowiedziałam się, że w nazwie ulicy pojawia się nazwisko dobrze mi znanego prezydenta Stanów Zjednoczonych, a nie jakiś nieznany pan Rosewelt. Ot, językowe grzechy dzieciństwa…
Do Jeżycjady wracam regularnie, czytam sobie na wyrywki i zawsze cieszę się, ilekroć zdarza mi się trafić na jakiś zupełnie zapomniany fragment czy wątek (choć przyznaję, że ma to miejsce dość rzadko). Moje córki się czasem lekko podśmiewają, widząc swoją matkę zagłębioną po raz kolejny w powieści dla nastolatek, ale rzecz jasna za bardzo sie tym nie przejmuje. Jeżycjada to taka moja literacka strefa superkomfortu i nie zamierzam jej porzucać z racji wieku. Tak właściwie – moje córki nie powinny się dziwić na widok matki czytającej „Szóstą klepkę” czy „Sprężynę”, bo przecież Jeżycjada już od dawna nie jest cyklem dla nastolatek. Może było tak na początku, przez pierwszych kilka książek, ale od pewnego momentu książki o Borejkach stały się cyklem dla byłych nastolatek. Przeprowadziłam zresztą pewien eksperyment poznawczy na moich córkach, podsuwając im różne części serii na przestrzeni ostatnich kilku lat. Ani bardzo podobała się „Kłamczucha”, ale już nie „Ida sierpniowa” czy nowsze powieści. „Szósta klepka”, jedna z moich ukochanych części cyklu, działająca na mnie od lat jak lek antydepresyjny – w przypadku moich córek jakoś nie chwyciła. Zuza nie przekonała się nawet do „Kłamczuchy” – stwierdziła, że „jakoś nie może się wciągnąć”.
Ale przejdźmy już może do „Ciotki Zgryzotki”, bo się rozgaduję na poboczne tematy, zamiast przejść do sedna. W książce poznajemy bliżej młodszą córkę Patrycji, Norę, którą beztroscy rodzice obdarzyli wyjątkowo ciekawym imieniem, szczególnie w połączeniu z nazwiskiem rodowym. Tak ten oryginalny zestaw jest scharakteryzowany w powieści: Nawet samo w sobie, niezdrobnione, imię Nora było już dość odpychające, zaś w połączeniu z nazwiskiem wręcz rozprzestrzeniało zapach zimnej stęchlizny: Nora Górska! Czy ich zaćmiło czy co? Równie dobrze mogli ją nazwać Grotą Górską. Albo Jaskinią. Albo wręcz Górską Pieczarą (M.Musierowicz, “Ciotka Zgryzotka”, 2018, str. 10). Nora wcześniej migała na kartach innych powieści, ale ponieważ nie pojawiała się w żadnych znaczących epizodach, jakoś nigdy dotąd nie zwróciłam uwagi na to ciekawe połączenie. Nie jest to zresztą jedyny dowcip związany z nazwiskiem, jaki Musierowicz serwuje w tej książce, choć więcej już nie zdradzę, żeby nie psuć zabawy czytelnikom.
Oczywiście oprócz samej Nory poznajemy też jej perypetie uczuciowe. Trochę żałuję, że wątek dotyczący Nory nie wysunął się na prowadzenie w bardziej zdecydowany sposób – ale co się dziwić, podczas gdy w początkowych częściach Jeżycjady mieliśmy kilkoro głównych bohaterów, to teraz jest ich cała masa. I jak tu wymagać od pisarki skupienia się na perypetiach sercowych córki Pulpecji, skoro w kolejce do relacjonowania najświeższych wydarzeń przebierają już nogami z niecierpliwością Ida z rodziną, Gabrysia i Grzegorz, Józef i Dorota, dziadkowie Borejkowie, Róża… Że wymienię tylko niektóre dramatis personae (łacina też się musi pojawić, wiadomo!). Zresztą, konia z rzędem tym czytelnikom, którzy nie sięgają po kolejne powieści Musierowicz właśnie po to, żeby się dowiedzieć, co słychać u tego czy owego bohatera. Tak naprawdę to nas właśnie najbardziej interesuje: dowiedzieć się, co tam u Gabrysi, jak żyje Ida i co u Tygrysa i Róży. A właśnie, skoro już mowa o bohaterach bardziej drugoplanowych i starszej córce Gabrysi – to nieco dziwnie jak dla mnie poprowdzony został w „Ciotce” wątek Róży i jej rodziny. Nie będę spoilerować, ale to, co się tu wyrabia, moim przekonaniu nijak nie trzyma się kupy.
Z innych nowości – centrum rodzinne Borejków zdecydowanie zmienia lokalizację; proces ten zapoczątkowała „Wnuczka do orzechów”, „Ciotka” stawia tu przysłowiową kropkę nad i (właściwie to tę kropkę stawia jedno wydarzenie z dużym udziałem Agnieszki). Kamienica na Roosevelta ustępuje miejsca wyjątkowo sielskiej wsi, gdzie wokół Patrycji tworzy się przearanżowane centrum borejkowskiego dowodzenia. Mocniej zaznacza sie też zmiana pokoleniowa – i ja osobiście mam wrażenie, że pisarka przygotowuje czytelników do nieuniknionego przecież końca życia najstarszych bohaterów.
Sporo się dzieje, jak to w każdej dużej rodzinie: tworzą się nowe związki, te stare przechodzą kryzysy lub wręcz przeciwnie – przeżywają drugą młodość. Rodzą się dzieci, co – jak to u Musierowicz – przedstawione jest jako największy cud świata, i z tym nie będę polemizować, choć jest w książce pewien nieco kontrowersyjny fragment, dotyczący porodu i cudu narodzin. Jest – oczywiście – i Ida z jej potokami słów, są momenty dramatyczno-humorystyczne, są i liryczne. Jest dwóch absztyfikantów, jak to często u Musierowicz bywa. Notabene samo wyrażenie „absztyfikant” jest określeniem wyraźnie przez pisarkę ulubionym, pojawia się bowiem dość często w jej książkach (dodam, że ja też lubię ten rzeczownik i z przyjemnością go używam, kiedy nadarza się ku temu okazja). Skoro już wspomniałam o absztyfikantach, to w „Ciotce” – jak i w innych swych książkach – Musierowicz z wdziękiem opisuje pierwsze nastoletnie zakochania, co niezmiennie mnie rozczula. Sama, pomimo wieku już od dawna nie nastoletniego – jeszcze co nieco pamiętam z tych odległych czasów własnej młodości i przy okazji lektury książek Musierowicz mogę przypomnieć sobie te wszystkie niepewności, lęki, to analizowanie po raz stutysięcznypierwszy jakiegoś gestu czy spojrzenia. Nie powiem, żebym jakoś specjalnie tęskniła do tych czasów. Ale za to jak przyjemnie się o takich historiach teraz czyta! Moje ulubione perypetie miłosne to historia Pulpecji i Baltony, Cesi i Hajduka, Laury i Adama. Czekam na powieść poświęconą Łucji, którą bardzo polubiłam jako „dziecięcą” postać – mam nadzieję, że w wersji „dla dorosłych” Łucja okaże się co najmniej tak samo interesująca. Jej życiu uczuciowym, więc liczę na kontunuację… W „Ciotce” jest zresztą o tym mowa, więc liczę na ciąg dalszy w niedalekiej przyszłości.
Oprócz nastoletniego zakochania pojawia się też oczywiście inny klasyczny dla Musierowicz motyw niezrozumienia młodszego pokolenia przez starsze, motyw buntu, dojrzewania i przemian, jakie dorastający człowiek przechodzi. W przypadku Nory jej bunt ciekawie jest zestawić z dawnymi losami jej rodziców, dość w sumie burzliwymi. Trochę blado na tym tle wypadają rozmowy Nory z ojcem, czyli dawnym Bobciem vel Baltoną. Dorosłość i dojrzałość Floriana Górskiego niewiele ma, niestety, wspólnego z jego dzieciństwem i młodością, kiedy to malował pisanki w czołgi oraz farbował włosy na buraczkowo. Może taki stateczny Baltona jest i zaradniejszy życiowo, ale trochę nudny. Niechby jakoś chłop zaszalał, sama nie wiem, bo jakoś mało przekonująco wypada w powieści jak dla mnie.
Zapewne postrzelony Baltona-Florian byłby mniej atrakcyjny jako życiowy partner Pulpecji. Z takim postrzeleńcem ciężko byłoby zbudować trwały i udany związek, a przecież tym, co przyciąga w powieściach Musierowicz czytelników (czytelniczki?) jest trwałość relacji międzyludzkich, która cechuje jej bohaterów. Zwróćmy uwagę na te wszystkie młodzieńcze zakochania: większość z nich z czasem przeradza się w wieloletnie udane związki, i chyba podobnie będzie z bohaterką „Ciotki”. W Jeżycjadzie mamy cały wachlarz trwałych, wieloletnich związków i podobnych przyjaźni; mamy też duże rodziny, które lubią ze sobą przebywać i dla których zwrot „rodzinne święta” nie jest synonimem udręki. Jednym słowem – mamy tu rzeczywistość będącą marzeniem większości z nas. Pomijając niechlubne wyjątki (Pyziak), to w Jeżycjadzie nawet dusze tak rogate jak Laura okazują się być powiązane silną, niezniszczalną więzią ze swoimi najbliższymi i w efekcie pasują do borejkowskiej układanki. Oczywiście, ja bym tam trochę bardziej namieszała, bo przyznaję, że patrząc z perspektywy całej serii trochę mi w świecie Borejków brakuje takiej klasycznej czarnej owcy, kogoś nieidealnego, kto jednak dalej byłby członkiem rodziny – bo jednak Pyziak, ex-członek borejkowskiej drużyny, został wyeksmitowany na Antypody czy za Odrę (nie pamiętam już dokładnie). Miałam nadzieję, że pisarka nas kiedyś zaskoczy i że czarną owcą okaże się idealny synuś mamusi, czyli Ignacy Grzegorz, który wkurza mnie już od lat. Ale nie, niestety na to się nie zanosi, a szkoda. Przyznajcie, byłoby dość ciekawie, gdyby genialny Miagwa w którejś książce odsłoniłby swoje drugie oblicze: mogłoby to być na przykład wpędzenie rodziny w długi z powodu upodobania do hazardu lub prowadzenie podwójnego życia, odbicie Józefowi żony… Tak tylko wymyśliłam na poczekaniu…
Niektóre pomysły autorki już od dawna wydają mi się dość dziwne. Na pierwszym miejscu dziwactw umieściłabym historię z karierą dramatopisarską mamy Borejko – wydaje mi się mocno naciągana. Hmmm, ciężko mi uwierzyć w to, że Ignacy Borejko przez lata nie wiedział o tym, że żona pisze sztuki teatralne („Ciotka Zgryzotka” rzuca nieco światła na tę kwestię, ale to według mnie sprawy nie załatwia). A już zupełnie nie wiem, czemu niby miałaby to być taka tajemnica. Moja teoria na temat genezy Kala Amburki jest nastepująca: podejrzewam, że Musierowicz w pewnym momencie zrobiło się żal swojej bohaterki, że taka z niej zaniedbana kura domowa, wciąż w domu, z dziećmi, bez sukcesów zawodowych, z mężem bujającym w starożytnych obłokach. Myślę, że Musierowcz zwyczajnie było szkoda, że postać z takim potencjałem nie realizuje się w jakiś twórczy sposób. W „Kwiecie kalafiora” wprawdzie jest mowa o tym, że Mila Borejko dorabiała dzierganiem dzianiny dla lokalnej spółdzielni pracy, ale widocznie ten rodzaj twórczości nie rokował na tyle dobrze, aby rozwinąć go w szerszym wątku – dlatego zapewne na świat przyszedł Kal Amburka. Męczy mnie też trochę maniera opisywania wydarzeń zachodzących w życiu bohaterów przy pomocy maili-listów, które siostry wymieniają między sobą. Tę metodę Musierowicz stosowała już wcześniej wielokrotnie, ale co innego list małej Nutrii wysyłany do mamy przebywającej w szpitalu czy list Anieli Kowalik do Pawełka – a co innego długaśny mail Idy do Gaby, szczegółowo opisujący wydarzenia dnia minionego. Trochę zbyt wiele wydarzeń autorka „załatwiła” tymi listami, a w dodatku w czasach, kiedy jednak częściej rozmawiamy przez telefon – każdorazowo trzeba wymyślić jakiś pretekst do korzystania z maila zamiast prowadzenia rozmowy. W „Ciotce” mamy kilka takich sytuacji z brakiem telefonu, nie wszystkie moim zdaniem są wystarczająco sensownie usytuowane w powieściowej rzeczywistości.
Skoro już tak się czepiam na całego – to nie mogę nie wymienić tu ksywek typu Matalia czy Babi, w moim odczuciu trochę odbierających indywidualność postaciom, które je noszą. Nie wiem, czemu taki zabieg ma służyć, ale od pewnego czasu starsza pani Borejko dla wszystkich jak leci jest Babi, no, może poza mężem. Pewnie pisarce było wygodniej pisać Babi, a nie – raz mama, raz – babcia czy żona, poza tym jest tu oczywiście jakiś rys osobisty, a tego brakowałoby zwykłej “babci”. Ale ostatecznie Mila Borejko dla jednych bohaterów jest mamą, dla innych teściową, dla jeszcze innych – dalszą rodziną. Podobnie z Natalią: nawet siostry mówią na nią Matalia, co ma być chyba jakimś skrzyżowaniem mamy z Natalią. Matalia dla mnie brzmi jeszcze gorzej niż Babi. Ja osobiście głupio bym się czuła, gdyby i mąż, i siostra i dzieci zwracały się do mnie w ten sam sposób.
No właśnie, wiele postaci i rzeczy mnie tu irytuje, stereotypy ze zgrzytem rzucają się w oczy, wciąż ta łacina, a jednak wciąż wracam do starych książek Musierowicz i kupuję nowe. Dochodzę do wniosku, że te wszystkie minusy czy niedostatki nie są mi w stanie przyćmić wszystkich ogromnych zalet Jeżycjady: stabilnego, spójnego świata literackiego, który działa kojąco i rozweselająco na czytelnika. Pomimo upływu lat ciągle rechoczę czytając o mieleniu truchła myszy w maszynce do maku. Wciąż wielbię Jeżycjadę za rewelacyjne postacie drugoplanowe: na czele mojej listy faworytów stoi dyrektor Dąbek-Nowacka w wersji z „Kłamczuchy”; ach, jak świetnie nakreślona jest ta postać! Zajmuje pierwsze miejsce wspólnie z dziadkiem Cesi z „Szóstej klepki”, tego, co to z łakoci najbardziej lubił boczek. Z racji moich lingwistycznych ciągotek uwielbiam też postacie typu Bodzio z jego „łał” i „niesamowite”, jak również dwóch charakterystycznych starszych panów, Gruszkę i Chrobota, z uroczymi wstawkami z gwary wielkopolskiej.
Wracając do pytania zawartego w tytule tekstu – nie wiem, czy seria taka jak Jeżycjada zmierza do jakiegoś określonego celu, czy została w taki sposób pomyślana przez autorkę. Mam nadzieję, że nie zmierza do końca, bo pomimo różnych zgrzytających detali, pomimo postaci Miągwy brzydzącego się drobiem – wciąż czytam nowe części cyklu, czekam na nowe i wracam do starych, nieprzerwanie do wielu lat. Myślę, że Musierowicz udała się rzecz wyjątkowa na skalę światową – pokażcie mi drugi taki cykl książkowy, napisany z takim rozmachem pokoleniowym, tak popularny i tak uwielbiany przez czytelników. Ja drugiego takiego nie znam.