Roszczeniowy, agresywny, bierny, nieśmiały, negatywista, współpracujący

 

 

Powyższa wyliczanka została przez mnie zapożyczona z planu szkolenia dla nauczycieli, na który natknęłam się w internecie. W opisie programu szkolenia dotyczącego skutecznej komunikacji z rodzicami jednym z punktów była klasyfikacja rodziców – i to właśnie ta klasyfikacja stała się tytułem niniejszego tekstu. Pewnie sama mogłabym dorzucić do powyższej listy jeszcze kilka innych typów rodziców w odniesieniu do ich kontaktów ze szkołą, tylko na podstawie własnych obserwacji i doświadczeń: rodzic akceptujący, zaangażowany, pomagający, pouczający, czepiający się, stawiający zawsze na swoim, irytujący. Mogłabym tu spisać naprawdę długą listę, ponieważ postaw, jakie my – rodzice – możemy przyjmować w kontaktach ze szkołą dzieci, jest całe mnóstwo. Jedna rzecz rzuca się w oczy, kiedy zerkniemy na wszystkie wymienione typy: widać wyraźnie, że i mi, i organizatorom szkolenia łatwiej przychodzi wymienienie postaw o zabarwieniu negatywnym.

W zasadzie nic w tym dziwnego. Jeśli przyjrzeć się tonowi, w jakim utrzymana jest wiekszość publicznych i prywatnych wypowiedzi na temat szkolnictwa, to z łatwością zauważymy, że jest to ton raczej posępny. Na potęgę narzekają wszyscy: nauczyciele, rodzice, dzieci. Jest źle i jest chaos, programy przeładowane, podręczniki (o ile są) to z błędami, wymagania wyśrubowane, wszędzie tylko wkuwanie pod kątem testów, wyścig szczurów, brak funduszy, nauczyciele mało zarabiają i są przepracowani. Jeśli wierzyć temu, że kolejne reformy wprowadzane są po to, aby nasze szkolnictwo wreszcie podnieść z tej zapaści i raz na zawsze skutecznie uzdrowić – to można nabrać przekonania, że jest naprawdę tragicznie, bo reformom jakoś końca nie widać. Większość moich znajomych mniej lub bardziej narzeka na szkoły swoich dzieci, zmienia je w poszukiwaniu rozwiązania idealnego czy nawet wybiera opcję edukacji domowej, nie chcąc stać się częścią „systemu”. „System” to w mojej ocenie słowo-klucz do zrozumienia przekonań na temat szkolnictwa powszechnie panujących. Oczywiście także oficjalnie mówimy o „systemie oświaty” czy „systemie edukacji”, ale w rozumieniu potocznym funkcjonuje przekonanie, że szkoła to system, w którym wszyscy: nauczyciel, rodzic i dziecko – muszą jakoś nauczyć się egzystować, aby w miarę bezboleśnie przeżyć. W takim rozumieniu szkoła-system to wrogi twór, którego mechanizmy działania należy poznać możliwie najlepiej, aby nie zostać wciągniętym i przemielonym przez tryby tej bezlitosnej maszyny. Tu nie ma miejsca dla miętkich!

W takim kontekście nie powinno dziwić, że rodzic w szkole nie jest postrzegany jako osoba zadowolona z czegokolwiek. Częściej jest odbierany jako osoba z pretensjami. Rodzice wyczekujący pod pokojem nauczycielskim, gabinetem dyrektora czy po prostu zbici w kupki i dyskutujący przed wejściem do szkoły najczęściej szykują się do jakiegoś starcia lub takie starcie omawiają z innymi. Ponieważ pochodzę z rodziny nauczycielskiej i mam kilkoro znajomych nauczycieli, to znam też drugą stronę medalu i wiem, że hm, z rodzicami w szkole bywa pedagogom nielekko. Szczerze mówiąc, bycie rodzicem w szkole to również nie jest moja ulubiona rola życiowa, więc nie będę się tu zapierać, że jestem bez winy i że żadnych pretensji do nikogo nigdy nie miałam. Ale przynajmniej chwilę zastanowię się nad tym, dlaczego jest tak, jak jest.

Wiele rzeczy w szkole moich dzieci mnie irytuje. Z niektórymi z nich jakoś tam walczę – w bardziej lub mniej udany sposób, z niektórymi nauczyłam się żyć, a niektóre zmieniają się bez mojej wyraźnej ingerencji. Nigdy nie chodziło mi o to, żeby rzucać się z motyką na słońce i próbować w pojedynkę realizować jakieś rewolucyjne plany, nie chcę też uderzać do nauczycieli z każdym nawet najmniejszym drobiazgiem, bo przecież jeśli tego nie zrobię – mojemu dziecku stanie się wielka i nieodwracalna krzywda. Nie mam na takie akcje ani chęci, ani czasu, i zakładam, że nauczyciele mają podobnie. Ale jest kilka spraw, powiedziałabym – natury ogólniejszej – którym w moim przekonaniu warto by się przyjrzeć i je przeanalizować. Jedną z takich powszechnych kwestii, które według mnie często funkcjonują w szkołach na dziwnych zasadach, są ubezpieczenia oferowane w szkołach. Ale jest to chyba temat na tyle obszerny, że pasowałoby poświęcić mu osobny wpis i kto wie, może za kilka dni pozbieram odpowiednie materiały i siądę do komputera, żeby go napisać.

Zazwyczaj zdarza mi się “czepiać” spraw mniejszego kalibru niż ubezpieczenia, spraw, które uznaję za nielogiczne czy dziwne tylko w moim subiektywnym odczuciu. Kilka lat temu bardzo mnie zdziwiło, kiedy jedna z moich córek otrzymała uwagę negatywną dlatego, że ja czy Mąż nie złożyliśmy podpisów pod wymaganiami edukacyjnymi z pewnego przedmiotu. Z tego, co wiedziałam na ten temat (dziś mogę się mylić, bo sprawa wydarzyła się kilka lat temu), nauczyciel miał obowiązek zapoznać rodzica z wymaganiami – i podpis rodzica był najprostszym dowodem, że to zrobił. Ja akurat w wyznaczonym terminie się nie podpisałam, uwaga została córce wlepiona, moim zdaniem – nieco niesłusznie, i z tą regułą podjęłam dyskusję. Wydawało mi się dość dziwne, żeby karać dziecko za coś, co miał zrobić rodzic, a co tak naprawdę było potrzebne nauczycielowi. W każdym razie w kolejnym roku szkolnym już tego wymogu nie było. Uwagi dla zapominalskich się więcej nie pojawiły – przynajmniej jeśli chodzi o wymagania edukacyjne.

Kiedyś podczas rozmowy z nauczycielką ze szkoły moich dzieci usłyszałam, że odnosi ona wrażenie, że rodzice tylko czyhają na jakiś błąd ze strony szkoły i nauczycieli, żeby mieć co wytknąć i piętnować, żeby był jakiś powód do zrobienia afery. Myślę, że ta sama zasada jest stosowana i przez drugą stronę, wobec dzieci i rodziców: brak podpisu, brak stroju, brak dzienniczka, ćwiczeń, brak obecności na zebraniu. Wszystko skrupulatnie odnotowane i policzone. Oczywiście bazuję tu na ograniczonych doświadczeniach swoich i moich bliskich znajomych, nie są to więc stwierdzenia poparte jakimś reprezentatywnym badaniem. Ale z moich obserwacji wynika, że nam wszystkim znacznie łatwiej przychodzi zwrócenie uwagi na coś negatywnego, niż dostrzeżenie i pochwała jakiegoś zachowania pozytywnego. Mnie samej dużo częściej zdarza się kontaktować z nauczycielami w sytuacji, gdy jestem czymś zaniepokojona (delikatnie mówiąc), niż gdy chcę za coś podziękować czy coś docenić. Nauczycielom również częściej zdarza się reakcja w postaci uwagi negatywnej w stosunku do dziecka niż pochwała. Od kiedy mam dostęp do dziennika elektronicznego widzę, jak często nauczyciele zapominają o odnotowaniu czegoś pozytywnego, za co dziecku niejako z automatu należy się uwaga pozytywna (chodzi mi o sytuacje typu: włączenie się jakieś akcje charytatywne, przyniesienie makulatury, występ na akademii szkolnej, etc.). Nie wspominam już o docenieniu czegoś mniej oczywistego, jak np. pomoc koledze w nadrobieniu zaległości czy chętne dzielenie się notatkami z lekcji z osobami nieobecnymi w szkole. Takie rzeczy nie są z reguły wcale zauważane. W sytuacji, kiedy nauczycielowi zdarza się jakiegoś plusa nie wpisać mówię córkom, żeby się upomniały, a jeśli i to nie przynosi efektu, wtedy sama pisze wiadomość na temat zakrętek, makulatury czy pominiętego koncertu. Jeśli chodzi o zachowania negatywne – rzadko nie zdarza się, żeby coś pozostało bez uwagi… Czasami obserwuję w tej dziedzinie nawet pewną gorliwość: nie tak dawno sama zwróciłam się do jednej z nauczycielek z prośbą o wyjaśnienie minusa i uwagi, które otrzymała moja córka, a które dotyczyły jednego i tego samego braku zadania. W odpowiedzi nauczycielka – zresztą w bardzo miły i kulturalny sposób – zapewniła mnie, żebym się nie martwiła, ponieważ i tak nie wystawia jedynek za uzbierane przez dziecko minusy. Hm. Tak, tylko że zupełnie nie o to mi chodziło. Ale uświadomiłam sobie, że pani, z którą korespondowałam pewnie nawet nie dostrzegła pytania o „podwójne karanie”, które było dla mnie najważniejsze, tylko założyła, że zapewne jak większość rodziców – interesuje mnie tylko to, czy dziecko dostanie jedynkę, czy nie. I co w takiej sytuacji robić: uderzać dalej, do dyrekcji, korespondować w dalszym ciągu z nauczycielem i wyjaśniać swój punkt widzenia czy olać?

Chyba wciąż jeszcze daleko mi do bycia „tym” rodzicem: czyli kimś, kto spędza sen z powiek dyrektorów szkół, a kogo życiowym powołaniem wydaje się być zwracanie w sposób spektakularny uwagi na najmniejszy nawet problem, który pojawi się w szkole. Ale oczywiście zdarzyło mi się już kilka razy „prosić o wyjaśnienia w sprawie” i pewnie niektórzy nauczyciele postrzegają mnie jako tę, która się czepia. Nawet jeśli tak jest – to w pewnym momencie zorientowałam się, że coś mi tu nie gra. Zauważyłam, że – jakby to powiedzieć – nie zachowuję w moich kontaktach z nauczycielami i dyrekcją szkoły równowagi: zdarza mi się „prosić o wyjaśnienia”, ale już gorzej z docenianiem. A przecież wiele rzeczy mi się w szkole moich dzieci podoba, i bardzo cenię wielu nauczycieli, ich ciężką pracę oraz zaangażowanie. Tylko czy ktoś o tym poza mną wie? Nie bardzo. Postanowiłam więc skorzystać z najprostszej dostępnej formy docenienia i kilka razy napisałam do dyrekcji coś w rodzaju pochwały konkretnego nauczyciela: były to krótkie wiadomości, w których opisałam, za co szczególnie doceniam pracę danego nauczyciela. Niestety, w naszej kulturze powszechna jest postawa, że jak jest dobrze, to się o tym po prostu nie mówi, natomiast dużo się mówi, jeśli coś jest nie tak. Tak jest nie tylko w szkole, ale tu widać jak na dłoni, że z chwaleniem jest duży problem. Wszelkie reformy nie zdadzą się na nic, niczego nie naprawią, jeśli nie zaczniemy się nawzajem najzwyczajniej w świecie doceniać i chwalić, rodzice nauczycieli* i vice versa* (*no, chyba że już naprawdę nie ma za co… ale to – jak sądzę – bardzo nieliczne wyjątki). Ta postawa pokutuje w zasadzie wszędzie, w domach, szkołach, w pracy – sama znam ją niestety aż za dobrze z własnego doświadczenia, jak widać choćby z moich doświadczeń ze szkołą dzieci. A przecież ostatecznie nie było jakimś wielkim trudem z mojej strony dostrzec postawę nauczycielki, która jeździła z naszą klasą przez rok na basen, częściowo już po lekcjach, poświęcając swój prywatny czas. Albo pochwalić zaangażowanie wychowawcy klasy, który włożył sporo trudu w zrozumienie i pomoc w rozwiązaniu konfliktów w klasie. Czy pani pracującej na świetlicy, której codziennie chciało się wymyślać nowe zabawy i projekty plastyczne dla dzieci i dzięki której świetlica nie była “przechowalnia” dzieci.

Pewnie nadal będę momentami uchodzić za rodzica upierdliwego. Jeśli czyta to któryś z nauczycieli moich dzieci – no to sorry… cudu chyba nie będzie. Ale zamierzam popracować nad tym, żeby w obecnym roku szkolnym wśród znanych już typów rodziców pojawiła się nowość: rodzic doceniający. Jakaś domieszka tego stylu funkcjonowania w szkole naszych dzieci, a także i poza nią, przyda się każdemu z nas.

Zdjęcie: źródło