Siedemdziesiątka i dwie setki

W miniony czwartek zaczęłam pisać kolejny tekst na bloga. Tekst – mówiąc bez owijania w bawełnę – był w jesienno-depresyjno-przygnębiającym klimacie, bo w takim znajdowałam się przez ostatnie kilka dni. Zimno i deszcz; fura nowych pilnych rzeczy w pracy; awaria w domu (tym razem to nie prąd); długo oczekiwana książka, która nie jest tak do końca lekturą łatwą i przyjemną oraz pewien nauczyciel, z którym próbuję się od 2 tygodni spotkać, jak dotąd bezskutecznie. Dużo w ostatnim czasie było czynników zdecydowanie obniżających mój nastrój. Na szczęście w końcu nadszedł TEN weekend. Weekend stricte wypoczynkowy, weekend piękny. Pogoda miodzio, w słońcu to chyba ze 20 stopni dziś było (a dziś jest 4 listopada!). W dodatku jest to weekend, w trakcie którego nie ugotowałam żadnego obiadu, nie zrobiłam żadnego prania, nie spędziłam ani minuty na niczym, co nosiłoby znamiona jakiejkolwiek pracy. Nawet nie przypilnowałam Ali, żeby pograła na pianinie, bo pianina akurat w pobliżu nie ma. Mamy za to za sobą piękny, słoneczny dzień w górach, połaziliśmy, pogadaliśmy, popływaliśmy, nikt się z nikim nie pokłócił i w efekcie ta zmiana nastroju i klimatu nijak mi się nie składała na kontynuację przygnębiającego tekstu, który rozgrzebałam w czwartek. No i super, pomyślałam, ja tam nawet wolę pisać o zjawiskach innych niż niskie temperatury i przytłoczenie obowiązkami. Będzie więc tekst zupełnie nieplanowany, i pod kątem tematyki, i nastroju.

Tekst, który w chwili obecnej piszę, jest 70-tym napisanym przeze mnie wpisem na moim blogu. Taka mała, średnio okrągła rocznica. Ale równocześnie przytrafiła się i inna, bardziej okrągła i godna świętowania: w ostatnim tygodniu stronie mojego bloga na Fejsie stuknęły dwie setki! Dwieście osób, które – przymuszone przeze mnie lub nie – zdecydowało się kiedyś kliknąć magiczny przycisk „lubię to” i przynajmniej od czasu do czasu czyta moją pisaninę. Co najmniej dwieście osób decyduje się poświęcić wycinek swojego czasu na czytanie moich tekstów, komentowanie ich, zalajkowanie zdjęcia czy przesłanie mi wiadomości. Ktoś może się w tym miejscu uśmiechnąć z politowaniem, że nie ma się czym podniecać, jakie dwieście, nooo, jakby to było dwieście tysięcy, to co innego! Dla mnie dwieście to dwieście, i ja tam się bardzo, bardzo cieszę z każdego z Was, Drodzy Czytelnicy. Mój blog w oryginalnym zamyśle był skierowany głównie do rodziny i przyjaciół, a więc do grona jednak znacznie mniejszego niż obecne  i początkowo nie planowałam wychodzenia w szeroki świat internetu. Ale z czasem zmieniłam zdanie i od kilku miesięcy, to jest odkąd założyłam stronę bloga na Facebooku, jest inaczej, wychylam się nieco z mojej strefy komfortu i przyjaznego klepania po ramieniu. Dlatego też tak bardzo mnie cieszą wszystkie Wasze aktywności związane z moim blogiem, zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że jest to radość porównywalna z tą, która wypływa z samego aktu pisania. Bardzo lubię pisać i tak naprawdę mój pęd do klepania w klawiaturę jest główną siłą napędową tego bloga. Ale nie oszukujmy się, samo pisanie do szuflady (czy raczej: „do folderu”) nie wystarcza: Czytelniku, jesteś mi po prostu niezbędny.

Dziękuję Wam, Drodzy Czytelnicy, za Waszą obecność i regularne odwiedziny na moim blogu, Facebooku czy Instagramie. Każdy znak z Waszej strony, że jesteście, że czytacie, komentujecie, że coś Was rozbawiło, zainteresowało czy wkurzyło – to dla mnie motywacyjny kop. Każdy znak Waszej obecności sprawia, że chce mi się pisać dalej. Kiedy mówicie, że macie podobnie jak ja lub zupełnie inaczej, że dzięki mojemu tekstowi przyjemniej upłynęły Wam chwile spędzone w korku, że jakąś książkę przeczytaliście zachęceni moim tekstem, że o czymś nowym się z mojego wpisu dowiedzieliście – to wszystko mnie niezwykle cieszy i pomaga przetrwać chwile zniechęcenia, które oczywiście też miewam.

Przy okazji tego w pewnym sensie rocznicowego wpisu pomyślałam, że odsłonię trochę mojej zakulisowej działalności blogowej i napiszę trochę o tym, kiedy i w jakich okolicznościach powstają moje teksty. Tych wszystkich, którzy wyobrażają sobie moje miejsce pracy jako eleganckie białe biureczko, a w pobliżu obowiązkowy kalendarz oraz modne dodatki typu druciana półka i cotton ballsy – muszę niestety rozczarować. Moje teksty zazwyczaj piszę na kanapie, między 21 a 23 w piątkowe i sobotnie wieczory, siedząc po turecku z laptopem na kolanach. Najbardziej lubię rozsiąść się na „moim” fragmencie kanapy, z uprzednio przygotowaną herbatką w największym dostępnym kubku. O ile obecność Zosi bardzo dobrze wpływa na zróżnicowanie tematyczne mojego bloga, to już jeśli chodzi o samo pisanie, Zosia nie pomaga. Dlatego zależnie od tego, czy nasza najmłodsza pociecha idzie spać o 19, 20 czy 21 – zaczynam pisać wcześniej lub później. Nie będąca Zosią część naszej rodziny zazwyczaj ogląda wówczas jakiś film; ja coś tam też niby oglądam, ale zazwyczaj pod koniec filmu nie wiem, o co w nim chodziło, za to tekst na bloga jest już prawie gotowy. Napisanie jednego tekstu od A do Z zajmuje mi średnio 3 godziny, chyba, że potrzebuje posprawdzać jakieś źródła, poszukać zdjęć, wtedy ten czas się wydłuża. Oczywiście, trafiały mi się teksty-rekordziści: napisane w godzine lub wręcz przeciwnie, wymęczone w kilku dwugodzinnych sesjach. Oczywiście, moimi ulubieńcami są ci pierwsi rekordziści, tych drugich szczerze nie cierpię. Czasem jestem już jakimś tematem tak wkurzona, że nie chce mi się go kończyć, bo taki wymęczony tekst jest na pewno do kitu. Z pomocą w takich sytuacjach przychodzi mi zawsze Ukochany Mąż, który jest też pierwszym czytelnikiem wszystkiego, co napiszę. W razie potrzeby zawsze doradzi, czy zmienić zakończenie, skrócić, dopisać czy połowę wywalić. Ale niezależnie od tego, czy tekst, który mam aktualnie na warsztacie jest z tych wymęczonych, czy nie – staram się pisać systematycznie, żeby się nie rozleniwiać i nie wypaść z rytmu. Choć moja systematyczność nie jest systematycznością częstą, cóż poradzić: jeden tekst tygodniowo to jest obecnie to, na co czasowo mogę sobie pozwolić.

Osobną kwestią jeśli chodzi o pisanie bloga są zdjęcia. Och, ileż to razy moje córki słyszały już moich ust prośbę o zrobienie „zdjęcia na bloga”! Nie wiem dokładnie, ile to było razy, ale na pewno bardzo dużo. Nie zawsze każde zdjęcie da człowiek radę zrobić sam, i w takich sytuacjach pomoc fotograficzna ze strony córek okazuje się być nieoceniona. Często jest tak, że wyobrażam sobie jakieś idealne zdjęcie, które by mi pasowało do danego tekstu, ale oczywiście takiego zdjęcia nie mam i co gorsza, nie mam jak go zrobić w ciągu tych 2 wieczornych godzin. Wtedy zaczyna się kombinowanie i grzebanie w zdjęciach zrobionych wcześniej, czasem korzystam też z banku zdjęć, ale mimo wszystko wolę jednak, żeby zdjęcie było „moje”. Z tym tekstem jest dokładnie tak: oczywiście nie miałam żadnego zdjęcia, które by mi tu pasowało, więc przed jakąś godziną Ania została lekko przymuszona przez matkę-blogerkę do zrobienia „sesji zdjęciowej”: Ania, chodź, zrobisz mi szybko takie nieskomplikowane zdjęcie na bloga! Zamysł był taki, że będę sobie siedzieć po turecku na tle ściany, takie niemalże graficzne ujęcie, ale oczywiście zaraz do nas dołączyła Zosia i z moich graficznych zapędów niewiele zostało. „Sesja” zakończyła się szybko i ostatecznie wybrałam zdjęcie, które jako jedyne jest nierozmazane i w miarę dobrze oświetlone. Tym razem wybór był więc wyjątkowo prosty.

Z tematami moich tekstów jest podobnie jak ze zdjęciami, czasem mam coś zaplanowane, ale nagle pojawia się jakaś inna, bardziej mi w danej chwili pasująca opcja i to ją ostatecznie wybieram. Na to, o czym pisać, wpadam dzięki najróżniejszym sytuacjom. Czasem jest tak, że coś mnie męczy i łazi za mną, wtedy planuję, od jakiej strony to coś ugryźć (tak było np. z kwestią odrabiania zadań domowych dzieci przez rodziców czy powieściami Jo Nesbo); czasem życie samo podsuwa w zasadzie gotowy tekst (jak ten o bieganiu o świcie, deficycie pierwiastka Heleny Król-Kolodziey w moim życiu czy o wiejskim sąsiedztwie); czasem jakiś fragment rozmowy, mojej czy podsłuchanej, nadaje się idealnie, by go rozwinąć w większą całość; czasem  wymyślam coś jadąc do pracy czy podczas biegania. Tu nie ma żadnej reguły i w zasadzie przy doborze tematów kieruję się tylko tym, o czym w danym tygodniu mam ochotę napisać – stąd na moim blogu częste niespodzianki. W jednym tygodniu tekst o polszczyźnie, a w innym – o wiejskich kierowcach, w następnym – o rękoryju. Ale o czym bym nie pisała: największym i jak dotąd niewyczerpanym źródłem tematów jest cała moja Rodzina, zarówno Ukochany Mąż i córki, jak i Rodzice oraz Teściowie, oraz najbliższe otoczenie. Mam też taka moją listę tematów “na zaś”, które kiedyś tam pojawiły mi się w głowie i zostały wyparte przez coś, o czym w danej chwili wolałam napisać. Kilka tematów z tej listy już wyrzuciłam, na niektóre z nich już coś napisałam, ale większość czeka na swoją kolej. Jeśli jest jakaś tematyka moich tekstów, która szczególnie Wam pasuje i którą lubicie najbardziej – piszcie śmiało, bardzo jestem ciekawa Waszych opinii.

Jeśli chodzi o mnie, to bardzo lubię pisać o wszystkim, co związane jest z szeroko pojętą „wiejskością”. W końcu kiedy wpadłam na pomysł pisania bloga, moim punktem wyjścia było nasze życie na podkrakowskiej wsi oraz wszystko to, co z tego wynika. Naszą wieś w dalszym ciągu postrzegam jako “wiochę niezabitą dechami”: niby to wieś, ale do najbliższego dużego miasta, Krakowa, bardzo blisko, do szkoły muzycznej moich dzieci jeszcze bliżej, wszędzie internet, nawet drogi ostatnio wyremontowali. Nasza wieś nie jest taka znowu bardzo „wiejska”, choć trafiają się jeszcze tu i ówdzie malownicze rozpadające się resztki chałup z pozabijanymi deskami oknami i wciąż można zobaczyć wóz z konnym zaprzęgiem. Wydaje mi się, że lekki dysonans tkwiący w nazwie mojego bloga bardzo dobrze oddaje jego charakter: moja wieś jest taka trochę miejska, bo i do miasta stąd bardzo blisko, i podobnie jest z moim blogiem. Piszę trochę jest o dzieciach, ale nie uświadczycie tu raczej wyliczanki „36 powodów, dla których warto zdecydować się na czwarte dziecko”, daleko mi do klasycznego bloga parentingowego; czasem piszę o książkach, ale nie są to klasyczne recenzje, bo zdarza mi się puścić wodze fantazji, jak w przypadku książki o Stryjeńskiej czy napisać o całym cyklu powieściowym, jak w przypadku książek o Harrym Hole. Jako twórca bloga też tkwię w takim rozkroku: jedną nogą w książkach, drugą w rodzicielstwie, a w następnych tygodniach sytuacja będzie wyglądać jeszcze inaczej – może będzie coś o moich, pożal się Boże, projektach DIY lub o wkurzających zachowaniach współmałżonków?

O czymkolwiek bym nie pisała – nie będę wspominać o „tekstach płynących prosto z serducha”, nie będę Was prosić o lajki i udostępnienia za każdym razem, kiedy coś napiszę, bo podobne praktyki bardzo mnie, jako czytelnika, zniechęcają do czytania blogów. Pewnie, że jest mi bardzo miło, kiedy moje teksty idą dalej w świat z Waszą pomocą, ale cotygodniowych lajkożebrów w moim wykonaniu nie było i raczej nie będzie, bo sama uciekam gdzie pieprz rośnie, jeśli coś takiego widzę. No, chyba że dziś z okazji tego rocznicowego tekstu zrobię mały wyjątek, a Wy zechcecie zrobić mi mały prezent. I, dajmy na to, zaprosić do polubienia mojej strony na Facebooku Waszych znajomych, których moje teksty mogłyby – podobnie jak Was – zainteresować, rozbawić czy wkurzyć. Tak, zdecydowanie byłoby mi wówczas bardzo miło!