Śląski tydzień po raz drugi

Nie wiem, czy to w naszej rodzinie jakaś nowa świecka tradycja, ale już drugi rok z rzędu w maju wyjeżdżamy na Dolny Śląsk. Zajrzałam przed chwilą na mój zeszłoroczny dolnośląski wpis i przypomniałam sobie Kolorowe Jeziorka, Karpacz, nasz wypad do Pragi… Rok temu było super, ale teraz chyba nawet było lepiej, pogoda była znacznie łaskawsza i znów zobaczyliśmy piękne miejsca. Jedyny tegoroczny minus to moje przeziębienie, które sprawiło, że przez większą część wyjazdu nie rozstawałam się z chusteczkami i sprayem do gardła. Ale, jak to mówi moja najstarsza córka: bywa. Tak więc starałam się za wiele nie narzekać na moje zakatarzenie i skupiłam się na walorach regionu, w który przyjechaliśmy. W zasadzie to zbyt wiele nie planowaliśmy przed wyjazdem: o ile rok temu ramowy plan tego, co chcemy zobaczyć, miałam gotowy już ładnych kilka miesięcy wcześniej, to tym razem wszystko odbyło się dość spontanicznie. Nie planowałam, że zatrzymamy się akurat w Szczawnie-Zdroju, o wszystkim przesądziło w zasadzie jedno zdjęcie, które kiedyś mignęło mi na Instagramie. Owo zdjęcie przedstawiało kryty deptak przy pijalni wód w Szczawnie-Zdroju; początkowo byłam przekonana, że to jakaś przedwojenna fotografia i w takim kształcie to miejsce już nie istnieje. Na szczęście byłam w błędzie, pijalnia wód nadal znajduje się w Szczawnie i wciąż funkcjonuje. Sama pijalnia, jak i sąsiadujący z nią park są piękne, co tu dużo mówić. Całe miejsce cechuje klimat niespiesznego wypoczynku, komuś może się to skojarzyć z nudą i wakacjami emerytów (urażonych emerytów przepraszam ?), ale mi akurat ten nastrój bardzo odpowiada. Może nadaję się na emeryturę, nie wiem; ale wiem, że tym wszystkim, którym tęskno do wyciszenia, slowlife i tym podobnych rzeczy, leniwo-wypoczynkowy nastrój Szczawna z pewnością przypadnie do gustu.

Już pierwszego wieczoru po przyjeździe, trochę na bezczela, weszliśmy do Domu Zdrojowego. Oczywiście nie łaziliśmy po piętrach czy jadalni, tylko poprzestaliśmy na holu, który jest zreszta imponujący: zabytkowe lustra i żyrandole, złocenia, tabliczki wskazujące droge do Sali Brydżowej. Na bogato. Od razu przypomniały mi się wakacyjne wyjazdy w podobne miejsca na wczasy z moją babcią, a było to w odległych latach 80. ubiegłego wieku. Na śniadanie serwowano wówczas zupy mleczne z obowiązkowym kożuchem, a do chleba podawano lodowate kosteczki masła, których nijak nie dało sie rozsmarować na kanapce. Pamiętam, jak zamęczałam babcię grą w wojnę – te wszystkie wspomnienia obudził właśnie Dom Zdrojowy, który jak dla mnie ma sporo tamtego dawnego klimatu. Byliśmy w Domu jeszcze ze 2 razy popodglądać trochę życie kuracjuszy, i za każdym razem trafialismy a to na występ kapeli ludowej, a to na pana grającego na akordeonie. W podziemiach budynku jest oczywiście obowiązkowy dansing (dla kuracjuszy), a na ławeczkach przed wejściem i przy fontannie ozdrowieńcy podtruwają się niespiesznym papieroskiem.

 

Jest leniwie i wypoczynkowo. Pięknie, prawda? W ogóle jadąc do Szczawna nie miałam pojęcia, na jaką perełkę trafiamy. Miasteczko, przytulone do Walbrzycha, jest niewielkim kurortem z klimatycznymi parkami, poniemiecką zabudową z przełomu wieków XIX i XX, z monumentalnym Domem Zdrojowym, na którym później wzorowano sopocki Grand Hotel. Architekturze Szczawna pasowałoby poświęcić osobny wpis, jest naprawdę urzekająca – na dowód załączam kilka zdjęć. Starsza część miasteczka to głównie poniemieckie domy wielorodzinne i wille, w przeszłości będące często pensjonatami lub hotelami. Wiekszość z nich wygląda jak pałacyki, a nie zwykłe domy mieszkalne: tu wieżyczka, tam wykusz, tu duże okno, tam porośnięte bluszczem balkony… Któregoś dnia wybrałam się na spacer ulicami Kolejową i Mickiewicza i podziwiałam piękne domy, ciche uliczki z lipami lub klonami rzucającymi miły cień na chodnik, ze skwerami. Klimat epoki fin de siecle’u i to w dodatku taki bardziej luksusowy. W moje ręcę szczęśliwie wpadł „Retro przewodnik po Szczawnie-Zdroju” i choć nie powiem, że zwiedzałam miasteczko jak przykładny turysta z tymże przewodnikiem w ręku, to jest to publikacja niewątpliwie godna uwagi i dzięki niej właśnie trafiłam na dawny dziecięcy szpital uzdrowiskowy „Zuch”. W przeszłości „Zuch” był położoną w rozległym parku, świetnie wyposażoną placówką leczniczą dla dzieci, teraz spokojnie mógłby stać się miejscem akcji jakiegoś horroru czy thrillera. W każdym razie tak właśnie zasugerowała Zuza, która jest fanką książek Marcina Szczygielskiego, piszącego powieści z dreszczykiem dla dzieci i młodzieży. Kiedy pokazałam jej „Zucha”, od razu stwierdziła, że tu jest klimat jak w książkach Szczygielskiego.

Przy okazji pobieżnego choćby omawiania architektury Szczawna nie można nie wspomnieć o kompleksie Dworzysko, od którego mieszkaliśmy jakieś 10 minut spacerkiem przez park. Jest to miejsce wypasione: są stajnie, jest dworek-hotel w stylu alpejskim, jest restauracja i kawiarnia z pięknymi terenami zielonymi. Spędziliśmy tam błogie popołudnie, degustując nietanie, choć bardzo smaczne desery. Z konkretniejszymi daniami był niewielki problem, ale to, co akurat było (pierogi ruskie i z mięsem) również było bardzo smaczne i również nietanie (28 zł porcja pierogów – przyznajcie, nietanio). Z tańszych i ciekawszych miejsc stołowaliśmy się raz w szczawnieńskim barze „Zacisze”, podobno kultowym. Tam akurat pierogów nie jedliśmy, a otoczenie nie jest tak wytworne jak w Dworzysku; natomiast kuchnia jest bardzo przyzwoita. Trafiliśmy do „Zacisza” akurat po zejściu z gór, mocno wygłodzeni, więc nasze zamówienie zniknęło w tempie ekspresowym i być może zjedlibyśmy bez mrugnięcia okiem nawet „przegląd tygodnia”. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca, najedliśmy się solidnie i za znacznie mniejsze niż w Dworzysku pieniądze – więc summa summarum bar „Zacisze” ma sporo zalet.

Nazajutrz po przyjeździe do Szczawna wybraliśmy się zwiedzać Zamek Książ i pobliską palmiarnię. Dość nieroztropnie wybraliśmy się na zamek podczas Festiwalu Kwiatów. Festiwal ściąga na zamek straszliwe tłumy, dla mnie trochę niezrozumiałe jest, dlaczego ludzie tak tłumnie walą, aby obejrzeć kwiaty. Oczywiście bardzo pięknie prezentują się różne kompozycje kwiatowo-roślinne w pałacowych salach, wystawa bonsai robiła wielkie wrażenie, ale te korki przy wjeździe na parking to moim zdaniem lekka przesada. Szczęśliwym trafem podczas zwiedzania zamku odwiedziliśmy stoisko Winnic Świdnickich, dokonując tam zresztą małych zakupów. Wina ze Świdnicy są naprawdę niezłe, w dodatku niesamowicie pachną: nie jestem znawcą, ale te świdnickie białe wina mają taki zapach, jakiego trudno szukać w kieliszkach zawierających bardziej popularne trunki pochodzące z Niemiec czy Włoch. Mogłabym tak wąchać to wino i wąchać, moim zdaniem warto kupić butelkę już dla samego zapachu. Na stoisku kupujących obsługiwali mili właściciele winnicy, chętnie częstowali swoimi wyrobami i opowiadali o poszczególnych rodzajach win, które produkują. Kupiliśmy na Zamku dwie butelki i te wina tak nam spasowały, że ostatniego dnia Ukochany Mąż wybrał się do Świdnicy specjalnie po to, by dokonać dodatkowych zakupów. Przy okazji dowiedzieliśmy się też, że winnice można odwiedzić jesienią, wtedy degustację wina można połączyć ze spacerem wśród krzewów winorośli oraz kupić sadzonki. Mamy jeszcze troche miejsca na winogrona, więc kto wie, może jesienią się wybierzemy?

Najciekawszą – niekwiatową – ekspozycją w zamku była dla mnie wystawa powiększonych fotografii dawnych mieszkańców. Cóż, powiem tylko, że życie upływało im tu całkiem przyjemnie: a to polowanie, a to przejeżdżka saniami, były też fotografie z sokołami, z końmi, z królikami. Zawsze pięknie i wytwornie odziani, nie wyłączając dzieci. Legendarna uroda księżnej Daisy von Pless nawet po latach robi wrażenie, a na jednym z dużych zdjęć księżna eksponuje swą talię osy, której pozazdrościć by jej mogła nawet Scareltt O’Hara (nie robiłam zdjęć, ale kilka fotografii można zobaczyć np. tutaj . Autorem wszytkich prezentowanych zdjęć był szef zamkowej kuchni, Louis Hardouin, i dzięki jego pasji dziś możemy podziwiać kadry sprzed stu lat: sam zamek, jego mieszkańców – rodzinę Hochbergów. Historię odkrycia fotografii i zorganizowania wystawy można przeczytać min. tu

Tłok, wszechobecny tłum i pośpiech nie bardzo sprzyjały spokojnemu kontemplowaniu urody tego miejsca. W efekcie przeszliśmy przez pałacowe sale w możliwie szybkim tempie. Dobrze, że trasa zwiedzania nie biegnie przez wszystkie pokoje zamku – których ponoć jest ponad 400 – bo pewnie spędzilibyśmy tam dobę. Trochę oddechu złapaliśmy w zamkowym ogrodzie, gdzie można było podziwiać nie tylko idealnie przystrzyżone żywopłoty, wielkie bluszcze i kwitnące kwiaty, ale całą urodę ogromnej budowli, będącej właściwie zlepkiem trzech zamków. Zamek Książ (dawniej: zamek Furstenstein) jest budowlą dziwną, której różne części powstawały w różnych okresach i w efekcie część typowo pałacowa sąsiaduje z szachulcową konstrukcją, która z kolei łączy się z fragmentem zbudowanych z szarego kamienia, z którego też wzniesiono dwie wielkie baszty. Ten dziwny zamek najlepiej prezentuje się z pewnej odległości, my podziwialismy go z parkowego punktu widokowego. Oglądany stąd wygląda jak wielki okręt, który osiadł na skale.

Nie gorzej od zamku prezentuje się plamiarnia, do której można podjechać lub podejść (ok. półgodzinny spacer). Cóż my tu mamy… i cytrusy, i kaktusy, i żółwie, i pawie (w tym pawia-albonosa o imieniu Mikołaj), i bonsai… Jest nawet kawiarnia i sklep, w którym można kupić różne rośliny doniczkowe. Naszą uwagę od razu zwróciła pani obsługująca w sklepie; a raczej jej krzyk, który słychać jeszcze zanim się do sklepu wejdzie: „Kaktusy podaje sprzedawca!!! Nie wolno brać kaktusów samemu!!!”. Niestety, wraz z nami palmiarnię zwiedzała też wycieczka szkolna (dzieci na oko wieku 7-8 lat), więc sami rozumienie, jak to było z tym zakazem brania kaktusów do ręki. Trochę tą panią rozumiałam, trochę jej współczułam, bo turyści z dziećmi, plecakami i Bóg wie czym jeszcze mogą dokonać zniszczeń wśród roślin, których w sklepie było pełno. Ale coś tak czuję, że system wrzasku nie działa, a samej pani sprzedawczyni może mocno nadwyrężyć krtań i struny głosowe. Ukochany Mąż na poczekaniu wymyślił wersję alternatywną pozwalającą – przynajmniej w teorii – unikać krzyku: otóż można by wywiesić kartki z napisami oznajmiającymi, że kaktus podany przez sprzedawcę kosztuje 3 zł, kaktus przyniesiony do kasy samodzielnie – 6 zł. Coś takiego powinno zniechęcić do kaktusowej samowolki nawet dzieci, może warto spróbować tej opcji? W każdym razie – ja w sklepie nabyłam pileę, wybrałam ją samodzielnie, ale zakaz dotyczył chyba tylko katusów, bo pani na mnie nie nakrzyczała, kiedy podeszłam do kasy z doniczką. Potem trochę przeklinałam swój brak odporności na urodę roślin, bo 3,5-godzinną drogę domu przebyłam z doniczką na kolanach. Nie pytajcie, czy dziewczyny gratis nie obdarzyły mnie swoimi sześcioma kaktusami.

 

Następnego dnia po tych zamkowo-roślinnych atrakcjach udaliśmy się na czeską stronę, by podziwiać Skalne Miasto w Adrspach. Na parkingu przed wejściem do Skalnego Miasta wyszyliśmy z samochodu i z niezadowoleniem stwierdziliśmy, że jest tu znacznie zimniej niż w Szczawnie. I w tym momencie bardzo przydatne okazały się ciuchy, które wyjeżdżając z domu bezładnie wrzuciłam do bagażnika – w tym kurteczka Zosi i ze dwie bluzy, które miały służyć jako poduszki dla Ali podczas podróży. Wszystko to szybko poubieraliśmy na siebie, przy czym pomiędzy córkami doszło do nieeleganckich scen wydzierania sobie części garderoby, bo nie każdy chciał ubrać się w przydzieloną sobie bluzę czy getry. Ostatecznie powiewy zimnego wiatru rozwiały wszelkie odzieżowe wątpliwości, skończyło się tylko na stanowczym zakazie fotografowania osób niezadowolonych ze swych adrspaskich stylizacji. Ja wyszłam na tym wszystkim nienajgorzej, dostała mi się bluza Ukochanego Męża i sama nie wiem, czemu wcześniej mu jej nie podebrałam, taka jest wygodna i twarzowa. Ale wróćmy do skalnego miasta: było chłodno, ale pierwsze podejścia pod górę szybko nas rozgrzały. Dobrze, że nie wybraliśmy się tam rok temu, a był taki plan. Mówiąc w skrócie, miejsce nie bardzo nadaje się do zwiedzania z dzieckiem w wózku, bez nosidełka. Nasza prawie 3-letnia Zosia na wąskich schodkach radziła sobie nieźle, ale momentami po prostu bezpieczniej było wziąć ją na ręce. Rok temu pewnie zobaczylibyśmy połowę trasy, bo mniej więcej na takiej części są w miarę szerokie chodniki. Samo skalne miasto robi wrażenie, jest tam pięknie, choć długi majowy weekend sprawił, że było dość tłoczno.

Kolejny dzień to Świdnica i Kościół Pokoju. Obok świdnickiego podobny kościół znajduje się jeszcze tylko w odległym o ok. 30 km od Świdnicy Jaworze. Robi ogromne wrażenie, i z zewnątrz, i z wewnątrz. Wchodząc na świdnicki Plac Pokoju wchodzimy jakby do eklawy, podobało mi się tu bardzo i tylko żałuję, że nie dane nam było posłuchać brzmienia imponujących organów. W kościele odbywa się zresztą w lecie Festiwal Bachowski. Sama Świdnica jest ładna miejscowością, szczególnie spodobał nam się widok z wieży ratuszowej, na która można wjechac winda, uiszczając opłatę kilku złotych. Warto, bo podobno przy dobrej widoczności widać nawet Masyw Śnieżki, jak powiedział nam pan z obsługi.

Ostatni dzień początkowo planowaliśmy przeznaczyć na wyprawę na Ślężę, ale ze Szczawna trzeba liczyć się z prawie godzinną podróżą samochodem pod samą górę. Zniechęciło nas to na tyle, że zamiast na Ślężę wybraliśmy się na pobliski Chełmiec (851 m n.p.m.). Wprawdzie niektóre córki mocno marudziły, że nie chce im się tyle łazić, ale ostatecznie wszyscy wrócili z wyprawy zadwoleni. Choć jeśli ktoś – jak ja – idzie na tę górę z myślą, że ze szczytu będzie miał wspaniałą panoramę okolicy, to się grubo myli. O atrakcyjności Chełmca decyduje bowiem nie sam szczyt (na którym jest nieczynne schronisko, krzyż milenijny i anteny), ale piękno tras prowadzących na górę. Weszliśmy szlakiem niebieskim, a zeszliśmy żółtym, dzięki temu poznaliśmy dwa warianty drogi prowadzącej na szczyt. W obu opcjach idzie się przez piękny las, w dużej mierze bukowy, od czasu do czasu przecinając nową ścieżkę rowerową, gładką jak stół. Droga nie jest trudna, Zosia dała sobie nieźle radę, choć trochę buntu po drodze było. Na zboczach Chełmca są stacje Drogi Krzyżowej Górniczego Trudu, każda ze stacji poświęcona jest pamięci górników z różnych regionów (czy nawet – z różnych krajów), pracujących w różnych kopalniach. Po drodze mijaliśmy piękne leśne jeziorka, które stały się idealnym tłem długich sesji fotograficznych moich starszych córek. Okazało się też, że pojawiające się tu i ówdzie tabliczki „Uwaga na węże” mają sens: dwa metry od ścieżki, w trawie, Ukochany Mąż wypatrzył żmiję zygzakowatą, co skutecznie zniechęciło nas do zbaczania z głównego szlaku.

Było pieknie, co tu dużo mówić i pisać… Szkoda, że ten tydzień tak szybko nam zleciał. Po raz kolejny Dolny Śląsk nas zachwycił. Sama nie wiem, co takiego ten region ma w sobie, że tak bardzo lubię tam jeździć… Może to przez opowieści mojej Mamy o dzieciństwie spędzonym w Legnicy? Może – najzwyczajniej – jest tam i gdzie iść, i co zobaczyć, a turystów wciąż jest mniej niż w popularniejszych regionach Polski? Abstrahując już od walorów czysto turystycznych i krajoznawczych, Ziemie Odzyskane mają w sobie coś fascynującego. Miesiąc czy dwa temu czytałam „1945. Wojnę i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej; autorka książki przejechała trasę powojennych polskich reporterów wyruszających na ziemie zachodnie. Patrząc na dawne pensjonaty w centrum Szczawna, podobnie jak Grzebałkowska zastanawiałam się, jak to było wprowadzić się do domu, w którym często mieszkali jeszcze dotychczasowi właściciele, oczekujący na repatriację do Niemiec. Jak to było, zostawić swój dom z (prawie) całym dobytkiem gdzieś na wschód od Buga i rozpoczynać nowe życie w obcym domu, z cudzymi talerzami, szklankami, pościelą, z nieswoimi ubraniami poukładanymi w cudzych szafach. To musiały być dziwne uczucia. Patrząc dziś na samochody z niemieckimi rejestracjami jeżdżącymi po Szczawnie zastanawiałam się, czy to może potomkowie dawnych mieszkańców odwiedzali swoją małą ojczyznę? A może to turyści, jak my, podziwiający po prostu ten kawałek świata? Nie ma w tym nic dziwnego, bo Szczawno-Zdrój wraz z okolicami są piekne i zasługują na podziw – mam nadzieję, że na długie lata uda nam się zachować czar i urok tych terenów.