Za tydzień koniec wakacji. W następny poniedziałek, kiedy zadzwoni pierwszy dzwonek roku szkolnego 2017/18, moje córki zaczną naukę w czwartej i siódmej klasie podstawówki oraz w trzeciej klasie gimnazjum. Już kiedyś napisałam tekst o szkole, czy raczej o naszym systemie edukacji i moich doświadczeniach jako matki dzieci z pionierskich pod różnymi względami roczników (do przeczytania tutaj). Cóż, wychodzi na to, że w tej kwestii bez zmian: moje dzieci znowu reprezentują roczniki, które określa się mianem “przejściowych”. Już po raz kolejny, a mówimy o tych samych dzieciach! I im bliżej 1 września – tym gorzej wychodzi mi skupianie się na czymś innym niż szkoła. Nie chcę siebie samej (a już tym bardziej moich dzieci) straszyć ani epatować negatywnym nastawieniem – ale coś czuję, że ten rok szkolny będzie obfitował w różne wyzwania. Będzie, będzie się działo.
Ala zaczyna naukę w klasie czwartej. Wiem z wcześniejszych doświadczeń, że czwarta klasa to dla dziecka ważny próg edukacyjny, a w przypadku dziecka, które rozpoczęło naukę jako sześciolatek (tak jak Ala i Zuza) – ten próg momentami staje się naprawdę wysoki. No, ale nie ma rady, dziecko musi stawić mu czoła i pokonać. Oto, co się zmienia i na co się powinniśmy – jako rodzic – przygotować:
- pojawia się wielość przedmiotów, sal lekcyjnych i różni nauczyciele – każdy z nich ma swoje wymagania, inny styl uczenia, mówienia, inne są formy sprawdzianów czy odpowiedzi ustnych; są to wielkie zmiany dla dziecka, które dotąd miało max 2-3 nauczycieli, a i tak personą numer 1 był wychowawca klasy;
- pojawiają się przedmioty opisowe (takie jak przyroda czy historia), podczas nauki których dziecko staje wobec konieczności dużej ilości informacji do zapamiętania;
- następuje cudowne rozmnożenie prac domowych, testów/sprawdzianów, zeszytów lektur, gazetek klasowych… Już widzę, jaka Alusia będzie szczęśliwa, kiedy w jednym tygodniu skumuluje jej się np.: sprawdzian z lektury, klasówka z historii i powtórka przed sprawdzianem z matematyki…
“Staje wobec”, “zmaga się”, “pojawia się konieczność”: aż się złapałam za głowę jak to przeczytałam, brzmi strasznie! Ale na tym właśnie w dużej mierze polega próg edukacyjny czwartej klasy. Jak w tym wszystkim pomóc dziecku, które ma prawo czuć się zagubione czy zniechęcone? Ameryki tu pewnie nie odkryję, ale spiszę kilka patentów, które u nas się najlepiej sprawdzały – także dla zmobilizowania siebie samej (i Ukochanego Męża) w przeddzień września:
- pomoc w rozplanowaniu nauki i zadań w tej nowej szkolnej rzeczywistości: szczególnie w początkach nauki w klasie czwartej dobrze jest zawczasu usiąść i ustalić wspólnie z dzieckiem, że w poniedziałek jest czas na powtórzenie historii na sprawdzian, w czwartek – jakieś dodatkowe zadania z matmy przed kartkówką, a zadania domowe są odrabiane na bieżąco, żeby o czymś nie zapomnieć;
- codzienna kontrola zeszytów: wiem, wiem, słowo „kontrola” też brzmi niespecjalnie, ale cóż było robić – kontrolowałam, kiedy Ania i Zuza były w czwartej klasie, i za chwilę też będę kontrolować. Przede wszystkim wolałam się upewnić, czy córki pamiętają o zadaniach domowych i sprawdzianach – niby jest dziennik elektroniczny, ale przy okazji zerknięcia do zeszytów można też zobaczyć, co było na lekcji, czy w zeszytach są jakieś błędy ortograficzne i inne (zazwyczaj bywały i te, i te), czy nie ma jakichś niepokojących luk w notatkach z lekcji, itp.;
- zadania domowe: można pomóc, podsuwać pomoce, ale nie można wyręczać! Pisałam już kiedyś na temat wyręczania dzieci obszerniej (klik), więc teraz tylko zaznaczę, że nie uczestniczę w tym zbrodniczym, lecz niestety powszechnym procederze;
- systematyczność: tu z pomocą przychodzą doświadczenia zdobyte w trakcie nauki w szkole muzycznej. Codzienna gra na instrumencie sprawia, że systematyczność w nauce w „normalnej” szkole nie jest czymś niezwykłym i nowym. Co nie znaczy, że nie trzeba jej trochę “przypilnować”…
- sama nie lubię audiobooków i wolę, kiedy moje dzieci czytają książki niż ich słuchają – ale i tu robię wyjątki. Audiobooki to rozwiązanie idealne w przypadku szczególnie nudnych lektur. Szczególnie nudnych czyli takich, które nawet u mnie powodowały ustawiczne ziewanie po przeczytaniu dwóch akapitów.
Zuza idzie do klasy siódmej. I tu przed nami jedna wielka niewiadoma: tak naprawdę nie wiadomo, jak będzie, co będzie. Staram się nie martwić na zapas, i mam nadzieję, że nie będzie zbyt dużego bałaganu z nowymi nauczycielami, programami nauczania, podręcznikami. Oczywiście nie jestem szczęśliwa z powodu tempa wprowadzania tych wszystkich zmian, tworzenia na szybko nowych podstaw programowych i pisania list lektur w tempie sprintera biegnącego na ważnych zawodach. Ale reforma staje się faktem i nic nie wskazuje na to, że cokolwiek jest w stanie to zmienić. Jedyne, co wiem, to to, że na pewno ciężko będzie za dwa lata, kiedy Zuza będzie kończyła podstawówkę i zdawała do liceum. Jest wśród tej grupy uczniów, która załapała się na wcześniejszą reformę i zaczynała podstawówkę w wieku sześciu lat. W klasie ósmej będzie czternastolatką. Do liceum będzie zdawać równocześnie z obecnymi uczniami klas drugich gimnazjum (którzy są od niej dwa lata starsi i będą mieć wtedy lat szesnaście). W 2019 czeka nas więc interesująca i stresująca kumulacja efektów dwóch reform edukacyjnych: jednej – ledwo wprowadzonej, a już wycofanej, i drugiej – wprowadzanej w pośpiechu, którego nie jestem w stanie – mimo najszczerszych chęci – pojąć. Zuza znajdzie się w samym centrum tej kumulacji i doświadczy jej na własnej skórze. W chwili obecnej można tylko gdybać i się zastanawiać, jak będzie wyglądać rekrutacja do szkół ponadpodstawowych w 2019, i jak te szkoły będą później funkcjonować z równoległymi klasami o dwóch różnych programach i tokach nauczania. Hmm. A może gdybać nie ma sensu?
Jeśli chodzi o różnice w programach nauczania pomiędzy tym, co było i tym, co ma być teraz – z racji moich własnych zainteresowań skupiłam się tylko na nowej podstawie programowej z języka polskiego w podstawówce. Tak na pierwszy rzut mojego oka dość niekorzystną zmianą jest przywrócenie po latach stałej listy lektur obowiązkowych. Do niedawna lista lektur obowiązkowych była listą wyboru: moje starsze córki, ucząc się w tej samej podstawówce, czytały różne lektury obowiązkowe w tych samych klasach. Widzę same plusy takiej sytuacji: po pierwsze, nauczyciel mógł – na postawie własnych preferencji, doświadczeń, profilu klasy czy innych czynników – wybierać te książki, które wydawały mu się najlepszą opcją; po drugie – było trochę mniej nudy i przewidywalności, a także mniej sytuacji, kiedy dzieci, rok po roku, mogły wymieniać się materiałami z opracowywania lektury czy pytaniami z testów.
Ania zaczyna trzecią klasę gimnazjum. Wydawałoby się, że tu zmian najmniej, ale guzik prawda. I tu zmian będzie multum, głównie za sprawą ostatniej reformy: ponieważ w mojej miejscowości gimnazjum „wchłania” podstawówka, część nauczycieli już w tym roku oficjalnie przejdzie do tej szkoły. A gimnazjum musi jakoś te dziury kadrowe załatać. Ania już teraz wie, że kilku przedmiotów będą ją uczyć inni niż dotychczas nauczyciele, a w trakcie roku szkolnego mogą się pojawić kolejne zmiany. Zapewne część nauczycieli z gimnazjum aktywnie szuka nowej pracy i wcale się nie zdziwię, jeśli za kilka miesięcy okaże się, że część kadry się wykruszyła…
Rocznik Ani był pierwszym rocznikiem gimnazjum, który otrzymywał darmowe podręczniki. Przez dwa lata w ogóle nie kupowaliśmy dla niej książek do szkoły. Finansowo skorzystaliśmy, nie przeczę, ale z tymi darmowymi podręcznikami wiąże się trochę problemów. Pierwszy wypłynął rok temu, kiedy przez większą część pierwszego semestru klasy drugiej w klasie Ani”reformę sześciolatków” przerabiano jeszcze materiał z chemii z poprzedniego roku. To dlatego, że szkoły miały prawo nieco żonglować przydziałem godzin z poszczególnych przedmiotów w kolejnych klasach. I tak w jednym gimnazjum w pierwszym roku nauki dzieci mogły mieć jedną godzinę chemii tygodniowo, i dwie w drugim roku nauki. W innej szkole mogło być na odwrót. Ale w obydwu szkołach dzieci musiały zwrócić podręczniki do chemii pod koniec klasy pierwszej, niezależnie od tego, czy – jak to się mówi – materiał już przerobiono, czy jeszcze nie. Oczywiście w drugiej klasie książek do chemii z pierwszej klasy nie można było wypożyczyć w szkole, bo miały je już dzieci z obecnych klas pierwszych. Wiem, że ta akcja z darmowymi podręcznikami i liczbą godzin wygląda na jakiś podejrzany łamaniec (nie)logiczny, ale to samo życie. Niestety.
Nie wiem, czy dzieci będą mogły książki z poprzednich klas wypożyczyć w tym roku, podczas przygotowań do egzaminów gimnazjalnych. Jeśli nie, coś trzeba będzie i tak skombinować: to ważny egzamin i nie chciałabym, żeby Ania uczyła się tylko ze starych zeszytów i kserówek. Albo i samych kserówek, bo w przypadku niektórych przedmiotów nauczyciele nie wymagają prowadzenia przez uczniów zeszytów.
Z czasem coraz bardziej przekonuję się o prawdziwości powiedzenia: „Małe dzieci – mały problem, duże dzieci – duży problem”. W rzeczy samej: w kwestii problemów jest coraz ciekawiej. Ale przekonuję się też o tym, że moja zdolność do martwienia się ma ograniczoną pojemność i nie jestem w stanie zamartwiać się wszystkim, co napotykają na swojej drodze życiowej moje dzieci. W moich dorosłym życiu byłam już świadkiem tylu zmian w szkolnictwie, że powoli przestaję się zastanawiać nad możliwymi konsekwencjami reform edukacyjnych. Pamiętam i reformę edukacji z 1999 roku i kolejne zmiany w egzaminach maturalnych, zmiany w nauczaniu historii z 2012 roku, zmiany w testach szóstoklasistów, “reformę sześciolatków”, i obecną likwidację gimnazjów. Dlatego też wolę dziś nie roztrząsać, czy kilka lat temu zrobiliśmy źle, posyłając Zuzę rok wcześniej do pierwszej klasy (dobrowolnie), i czy przypadkiem nie trzeba było Ali odroczyć, a Anię to w ogóle posłać do innego gimnazjum. Być może kiedyś, po latach, uznam z całą pewnością, że zrobiliśmy źle lub wręcz przeciwnie, że bardzo dobrze. A może uznam, że te sytuacje nie miały aż tak dużego znaczenia w szerszej życiowej perspektywie. Nie wiem, co będzie i chyba lepiej jest nie uprawiać wróżbiarstwa na ten temat. Wiem jedno: bardzo bym chciała, żeby kiedyś przestało mnie męczyć to poczucie niepewności co do sensowności zmian wprowadzanych w szkolnictwie non stop. Czy jest faktycznie aż tak źle, że co i rusz mamy tu kolejną rewolucję? Tylko czy te wszystkie zmiany wychodzą komukolwiek na dobre?