Gdybym tekst o takim tytule pisała w czasach mojej pierwszej młodości, tematem zapewne byłoby palenie papierosów. Wtedy prawie wszyscy palili i zamiast powyższego zdjęcia na pewno pojawiłaby się fota mnie samej z mentolowym vogue’m w dłoni. No, ale czasy się zmieniły, nie mieszkam już w Krakowie, nie chodzę po knajpach, nie palę – przynajmniej papierosów.
Ale zostawmy przeszłość i zajmijmy się teraźniejszością. Nadchodzi wiosna. Tu i ówdzie widać krokusy i przebiśniegi, dzień się wydłuża, pojawiły się pierwsze stada szpaków. Od kiedy mieszkałam na wsi, wyraźniej zauważam powyższe oznaki zmiany pory roku na cieplejszą, ale dostrzegam też i inne zjawiska typowe dla przedwiośnia, już nie tak oczywiste jak krokusy: wielkie przycinanie drzew i krzewów, powszechne sprzątanie śmieci „po zimie” czy wypalanie traw.
Na wsi sezon na palenie trwa właściwie cały rok. Gdyby tak pokusić się o stworzenie kalendarza palacza, okazałoby się, że dla posiadacza domu z ogrodem czy ogródka działkowego zawsze jest pora na spalenie tego czy owego: wiosną pali się śmieci po zimie, przycięte gałęzie, niektórzy niestety wciąż wypalają trawy; w lecie pali się uschnięte chwasty, byliny, czyli wszystko to, co nie trafia na kompost i do pojemnika na śmieci biodegradowalne, masowo palimy też ogniska i grille; jesienią pali się opadłe i zgrabione liście, stare gałęzie; w zimie palenisko zewnętrzne na ogół zastępuje piec, a są modele pieców, w których spalić można praktycznie wszystko – od drewna po kalosze. Kartony powszechnie pali się przez cały rok, i na zewnątrz, i w domowych piecach. Sporo tego wszystkiego, prawda? Dopóki nie przeniosłam się na wieś nie miałam pojęcia, że dom i ogród potrafią generować tak dużą ilość odpadów, z którymi coś trzeba robić (jak na poniższym zdjęciu). A kiedy nie wiadomo co z nimi zrobić – najczęściej się je pali.
Oczywiście, sama nie jestem tu bez winy, też palę. Czasem kartony, ale najczęściej przy naszym domu płoną przycięte gałęzie, krzewy, wyschnięte chwasty. Teraz na przykład na spalenie czekają przycięte winorośle. Dobrze wysuszone odpady zielone można spalić przy minimalnej ilości dymu, i wtedy nie ma się czego czepiać, gorzej, kiedy palimy niewysuszone – wtedy dymią jak parowozy. Teoretycznie jest to wbrew prawu, ponieważ odpady zielone powinno się spalać nie powodując zadymienia i dyskomfortu sąsiadów, ale co z tego, skoro mało komu chce się czekać tygodniami, aż góra gałęzi odpowiednio się wysuszy. Każdy chce się pozbyć śmieci jak najszybciej i mieć posprzątane, stąd biorą się te wszystkie kopcące ogniska, które regularnie zasnuwają dymem okolicę (zapewne nie tylko tę, w której mieszkam). Osobiście tego zadymiania nie cierpię, nigdy tak nie robię i wolałabym, żeby inni postępowali podobnie. No, ok, załóżmy, że palić nie będziemy, co w takim razie zrobić z przyciętymi gałęziami? Na kompost się nie nadają, a firmy odbierające śmieci wyraźnie zaznaczają, że nie wywiozą od nas żadnych gałęzi, choćby były najładniej jak się da spakowane w worki. Pewnym rozwiązaniem jest kupno rozdrabniacza, ale to znowu kolejny sprzęt i kolejny wydatek (od 400 zł), poza tym – z rozdrobnionymi gałęziami też coś trzeba zrobić. Nie każdy jest w stanie je wykorzystać np. jako ściółkę. Idealnie byłoby mieć przynajmniej kilka razy do roku możliwość pozbycia się gałęzi przez ich wywóz, może byłby to pomysł na biznes dla firm przetwarzających odpady typu gałęzie np. na rozpałki lub ściółkę?
Z drugiej strony, tak sobie myślę (już nie pierwszy raz) – trochę naszego lenistwa i bałaganiarstwa w tak zwanym obejściu tylko się matce naturze przysłuży. Nie każdy liść, sucha trawa i gałązka muszą być od razu zgrabione i spalone, nie wszystkie „zimowe śmieci” muszą wraz z nadejściem marca zostać puszczone z dymem. Wydaje mi się, że często nasza nadgorliwość w porządkowaniu najbliższego otoczenia na przykre konsekwencje dla przyrody, a w efekcie też i dla nas samych. Nie wspominając o końcowym efekcie estetycznym takich porządków, który często jest koszmarny.
Brzozy na zdjęciu wyglądają jak okaleczone. A ścięte gałęzie? Oczywiście do spalenia!
W ostatnich miesiącach dużo się mówiło i pisało o zanieczyszczaniu powietrza przez palenie w piecach słabej jakości węglem, spalaniu śmieci, konieczności wprowadzenia zmian prawnych w tym zakresie i walce ze smogiem. Smog w wersji hardcore jest przez większość z nas postrzegany jako problem sezonowy, w zimie jest najbardziej widoczny i wtedy naprawdę daje nam się we znaki. Ale tak naprawdę przez cały rok wysyłamy w naszą umęczoną atmosferę całe chmary cząsteczek stałych PM10, 2.5 i innych – czy to paląc miałem węglowym, czy to spalając koło domu niewysuszone gałęzie, mokre liście i trawy. I nie wierzę, że nasze osnute dymem wsie i ogródki działkowe nie pozostawiają trwałych uszkodzeń w środowisku, w którym żyjemy. Palenie mokrych liści nie jest z pewnością tak szkodliwe, jak palenie butelek PET, ale ma miejsce znacznie częściej i na większą skalę – zdrowe czy choćby neutralne na pewno też nie jest.
Wracając wczoraj po południu z dziewczynkami ze szkoły muzycznej przejechałam, jak zwykle, trasę około 5 kilometrów. Minęłam 2 dymiące ogniska i jedną wycinkę drzew. Dzień jak co dzień. Grabimy, tniemy i palimy. A po nas choćby potop.