Zdarzało mi się podejrzeć na blogach czy vlogach czytanych/oglądanych przez córki wpisy zatytułowane „Ulubieńcy kwietnia”. Albo „Ulubieńcy stycznia”. Analogicznie moga też być i ulubieńcy każdego innego miesiąca. Tytuł mnie zaintrygował i jakież wielkie było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że tymi ulubieńcami danego miesiąca są zwykłe żele pod prysznic, kremy, podkłady czy szampony. Moja wyobraźnia podsuwała mi zgoła inne obrazy, ale cóż – po raz kolejny okazało się, że proza życia i praktyczne aspekty blogosfery zawsze i tak wysuną się na plan pierwszy. Mimo wszystko postanowiłam, że podkradnę ten sympatyczny tytuł i napiszę o moich ulubieńcach maja. Przy czym określenie „ulubieńcy” zamierzam potraktować nieco inaczej. Pojawią się i ulubieńcy sensu stricto, jak również i ci opatrzeni dużym i wyraźnym cudzysłowem.
Na prowadzenie w tym pieknym i niestety już mijającym miesiącu zdecydowanie wysuwają się – jakżeby inaczej – ptaki. Jak to wczoraj określił sąsiad, o którym za chwile jeszcze będzie mowa – „Ten maj był niezły, jeśli chodzi o ptaki”. Podpisuję się obiema rękami pod tym krótkim i treściwym stwierdzeniem. Ten maj faktycznie był niezły, tfu, co ja gadam – był świetny. Jeszcze w kwietniu pod naszą wiatą gniazdo zbudowały kopciuszki, o czym już zresztą pisałam i spamowałam zdjęciami. Na początku maja pojawiły się pisklalki: najpierw myśleliśmy, że są dwa, ale po kilku dniach naliczyliśmy aż cztery żółte dzioby. Na szczęście kopciuszki nie są zbyt płochliwym gatunkiem i lubią gniazdować w pobliżu ludzi, więc ptaszkom nic a nic nie przeszkadzało ani parkujące pod wiatą auto, ani ja rozwieszająca pranie, ani Ukochany Mąż z kosiarką. Ptasia rodzina była bardzo wdzięcznym obiektem obserwacji i tak sobie planowałam, że przez następne tygodnie będę uwieczniać aparatem dorastanie młodych kopciuszków. Cóż, tu wyszły na jaw moje skandaliczne braki w wiedzy ornitologicznej: plany planami, a kopciuszki po jakichś dwóch tygodniach przestały mieścić się w gnieździe i weszły w fazę podlotów (o podlotach pisałam rok temu tutaj). Z moich reporterskich planów zostało więc niewiele, co najwyżej wiedza, że pisklaki bardzo szybko opuszczają gniazda. Teraz nasze prawie dorosłe kopciuszki wciąż jeszcze kręcą się wraz z rodzicami po okolicy. Podloty są zdecydowanie bardziej ufne niż dorosłe ptaki i udało się kilka razy je podejrzeć, gdy były karmione przez rodziców lub przesiadywały z rodzeństwem na czereśni. Ala przy okazji zrobiła im sporo fajnych zdjęć, z których dwa prezentuję poniżej, razem ze zdjęciem dumnej matki z upolowanym posiłkiem:
Ale kopciuszki (nawet młode) to – ostatecznie – żadna sensacja z ornitologicznego punktu widzenia. Jestem członkiem fejsbukowej grupy poświęconej ptakom i wiem, że dla zobaczenia pelikana różowego, krasek czy żołn ludzie potrafią się tłuc na drugi koniec kraju, a nawet znacznie dalej. Nie sądzę, żeby moje zainteresowanie ptakami kiedykolwiek choć zbliżyło się do takiego poziomu, ale tegoroczny maj pokazał, że i blisko domu może trafić się ciekawe ornitologiczne odkrycie. Kilka tygodni temu poszliśmy z Ukochanym Mężem na spacer. Zwykły niedzielny spacer po okolicy, żadna wyprawa. Odruchowo zabrałam ze sobą aparat i dobrze zrobiłam, bo ledwo przeszliśmy kilometr, a na rosnącym przy drodze drzewie udało nam się wypatrzeć parę dzięciołków. Piszę „dzięciołki” nie dlatego, że lubię zdrobnienia i takie słowo podoba mi się bardziej niż zwykły “dzięcioł”. Dzięciołek to nasz najmniejszy rodzimy gatunek dzięcioła, mniej więcej wielkości sikorki. Wystepuje zdecydowanie rzadziej, niż jego więksi krewni; jak dotąd tylko raz udało mi się tego malucha wypatrzeć, niestety był za szybki, żeby dać się sfotografować. Tym razem nam się poszczęściło: nie dość, że dzięciołki mogliśmy poobserwować z niedużej odległości, to jeszcze kilka zdjęć w miarę wyszło i dzięki temu mam uwiecznioną parkę dzięciołków. Mam nadzieję, że te ptaszki gdzieś w pobliżu nas gniazdują (czy raczej dziuplują) i że jeszcze uda nam się je podejrzeć, bo są bardzo wdzięcznym obiektem obserwacji.
Ale największy ptasi rarytas trafił nam się w ostatnią sobotę. Wybieraliśmy się właśnie do znajomych na grilla, kiedy zadzwonił telefon i gruchnęła sensacyjna wieść: u sąsiada na drzewie jest sowa uszata z młodymi. Na takie dictum nawet mniej zajawieni na punkcie ptaków członkowie naszej rodziny (czytaj: Ukochany Mąż) wyrazili chęć poobserwowania sowy. W końcu taka gratka nie trafia się każdego dnia! Sowa. Uszata. Z młodymi! Zebraliśmy się więc w try miga i już po kilku minutach zadzieraliśmy głowy do góry, wpatrując się w igły i szyszki i szukając na drzewie charakterystycznego sowiego kształtu. W pierwszej chwili nie mogłam sowy namierzyć, przy dość dużym słońcu i pewnej odległości nie jest to łatwe. Ale w końcu się udało, zrobiłam też kilka zdjęć – może nie idealnej jakości, ale nie narzekam. Sowa siedziała sobie w najlepsze wysoko na jodle, co chwilę obracając wielką głową i przymykając oczy. Wyglądała na dość znudzoną albo senną, sama nie wiem – tak czy siak, nawet taka znudzona sowa obserwowana na żywo robi wielkie wrażenie. Jeszcze ciekawsze były sowie pisklaki, choć w tym wypadu określenie pisklak średnio pasuje – małe sowy są całkiem duże, puchate, wyglądaja jak jakieś miśki, a nie ptaki. Niestety sowi pisklak nie bardzo chciał zapozować i udało mi się uchwycić na zdjęciu tylko jego plecy (czy ptaki maja plecy?) – ale dobre i to. Wierzcie mi, wypatrzeć go na drzewie, ze sporej odległości wcale nie było łatwo. A podobno na drzewie są jeszcze dwie młode sowy – jeśli uda mi się jeszcze je podejrzeć, pewnie będę Was nękać zdjęciami sowich podlotów.
W maju wróciłam też do regularnego biegania. Bieganie oczywiście nie trafiło na listę moich ulubienców, co to to nie, w dalszym ciągu uważam się raczej za zwolenniczkę trenigów fitness niż truchtania, jeśli juz miałabym wybierać. Ale co zrobić: majowa aura jest zdecydowanie za piękna i lepiej już wylewać siódme poty w plenerze niż w czterech ścianach. Powróciłam więc do mojej porannej rutyny, jak to się teraz mówi; trzy razy w tygodniu budzik dzwoni o piątej, zwlekam się z łóżka, zimna woda chlust na twarz, szybkie poszukiwanie ciuchów do biegania i ruszam w plener… Oczywiście samo wstawanie to nic przyjemnego, ale na szczęście potem jest już tylko lepiej. Rześko, wschód słońca, śpiew ptaków, pusto, bo o tej porze ruch we wsi minimalny. Postanowiłam rzucić swojej biegowej strefie komfortu małe wyzwanie i zmieniłam nieco moją dotychczasową stałą trasę – teraz biegam każdorazowo 6km zamiast 4.5km, a po drodze mam nową górkę (z którą się raczej nie polubimy). W nagrodę mam piękne widoki i równie piękne co interesujące przyrodnicze znaleziska. Niedawno udało mi się wypatrzeć w rowie sporego prawdziwka – a nigdy dotąd nie znalazłam w maju grzyba innego niż chuba. Zazwyczaj w rowach widuję śmieci, a tu taka niespodzianka. Innym razem przebiegając przez mostek wypatrzyłam płynącego rzeczką bobra – to podobno spora rzadkość, bo bobry są bardzo płochliwe. I jak tu nie biegać, kiedy natura rzuca mi pod nogi i przed oczy takie atrakcje? W efekcie nastawiłam się do biegania na tyle pozytywnie, że rozważam całkiem poważnie, czy nie zmierzyć się z dystansem 10km. Coś czuję, że „po płaskim” dałabym radę.
Kolejnym moim majowym ulubionym tematem były ciuchy. Ale nie jakieś tam ciuchy, tylko kreacje na wesele mojego Brata. Brat żeni się na początku czerwca i w zasadzie sukienkę na to doniosłe wydarzenie kupiłam już ładnych parę miesięcy temu, na zimowej wyprzedaży. Byłam dumna ze swego praktycznego odejścia do sprawy: decyzję podjęłam szybko, nie wydałam majątku, a sukienkę spokojnie będę mogła nosić także i na mniej uroczyste okazje. Zakup idealny. Teraz mogłam już ze spokojem słuchać dramatycznych relacji Mamy i Siostry, wybierających jedne sukienki, aby ostatecznie kupić inne, które w ostatecznym rozrachunku oddawały, powracając do pierwotnego planu. A ja? Sukienka kupiona od dawna, i to za małą kasę, wisi ładnie wyprasowana na wieszaku. Buty też już są: te sandały na wysokim słupku, kupione w zimie (również okazyjnie), powinny być ok. Chociaż… Sukienka jest zielona, a te sandały czarne. I w dodatku mają pasek wokół kostki, który trochę optycznie skraca moje nogi (a myślę, że lepiej ich nijak nie skracać). Ale nawet jeśli założę te buty, to co z torebką? Do tego zielonego z sukienki to mało co pasuje, a jeszcze buty czarne… Jednym słowem – im bliżej był wielki dzień mojego Brata, tym większe miałam wątpliwości co do zielonej sukienki i całej ubraniowej reszty. Trwałam w tym wahaniu, ale nie chciało mi się szukać niczego nowego. Aż pewnego dnia rzucił mi się w oczy newsletter jednej z sieciówek odzieżowych, z nową kolekcją, nieco w stylu retro. Szczególnie rzuciły mi się w oczy niebieskie i granatowe sukienki w, jakże by inaczej, ptaki. Tak, wiem, że to już zakrawa na manię, ale musicie uwierzyć mi na słowo: jakby na tych sukienkach były liście, kwiatki czy gwiazdki, też by mi się podobały. Na zdjęciach wyglądały bardzo do rzeczy. Cena nie odstraszała, opinie w necie pozytywne, dostępnych rozmiarów ubywało w szybkim tempie, więc nie namyślając się długo kupiłam granatową kieckę w ptaki. Wprawdzie wolałabym niebieską, ale niestety w internetowym sklepie był już tylko rozmiar 34, w który może na siłę zmieściłabym jedną nogę. Ale przecież ten granat też bardzo ładny, taki stonowany, może ciut ciemny, ale w sumie… Te ptaki go ożywiają i nie wygląda aż tak ciemno. Wielce zadowolona z tego zakupu poszłam za ciosem i w innym sklepie internetowym kupiłam niewielką miętową torebkę (za śmiesznie małe pieniądze), która kolorystycznie powinna ładnie zgrać się z niektórymi ptakami na sukience. Sukienka dotarła do dwóch dniach: na szczęście leżała idealnie! Torebka przyszła nastepnego dnia – no piękna! W duecie z sukienką prezentowała się super. Idąc za ciosem zamówiłam jeszcze klasyczne granatowe szpilki (oczywiście również w okazyjnej cenie), bo te czarne sandały na słupku w ogóle do tyych granatowo-miętowych nowości nie pasowały. Zanim jednak doszły szpilki – do domu z zagranicznych służbowych wojaży wrócił Ukochany Mąż. Kiedy już poopowiadał, jak tam było na wyjeździe, rzuciłam się prezentować nowy zestaw weselny. Mąż przyjrzał się i zapytał: a nie było innego koloru? Coś ciemna ta sukienka jak na wesele… Ano były, były niebieskie kiecki, ale się zbyły. Teraz są dostępne na przykład w Gliwicach albo Bielsku-Białej, czyli tak, jakby ich wcale nie było. I tu mój Mąż po raz kolejny w naszym wspólnym życiu mnie zaskoczył, na szczęście pozytywnie. Otóż zaproponował, że spyta koleżanki z pracy, która mieszka w Bielsku, czy nie mogłaby kupić tej niebieskiej sukienki. Koleżanka była tak miła, że pojechała do sklepu i sukienkę nabyła – Kasia, bardzo, bardzo Ci dziękuję! Uratowałaś mój weselny look i nie będzie wtopy pod tytułem „Przyszła na wesele brata w za ciemnej sukience”. Niebieska sukienka jest idealna: pasuje, kolor piękny, no, przyznam, że nawet ładniejsza od granatowej, a i szpilki pasują idealnie. A czy wspominałam już, że do tej niebieskiej nie pasuje miętowa torebka? Nie? No więc właśnie – nie pasuje, ale to nic, bo od kilku dni mam jeszcze jedną małą torebeczkę w pudrowym odcieniu różu, który w zasadzie pasuje do wszystkiego, także do niebieskiej sukienki.
Reasumując: na początku maja moja weselna kreacja składała się z jednej sukienki i jednej pary butów. Teraz mam trzy sukienki, dwie pary butów i dwie torebki. Rzecz jasna – wyszystko kupione po kosztach (no, z wyjatkiem sukienek w ptaki, które były najdroższe w całym tym zestawieniu). Przynajmniej będzie plan B, kiedy obleję się zupą czy winem. Nic się nie zmarnuje: sukienki w ptaki są naprawdę ładne i wygodne (wiem, bo granatową założyłam już kilka razy), miętowa torebka jest obecnie moją ulubioną, a po różową ustawiły się już w kolejce dwie z czterech moich córek. Jak widać w dużej rodzinie nawet pozornie chaotyczne i nieracjonalne zakupy okazują się być strzałem w dziesiatkę.
Ostatnim „ulubieńcem” są remonty dróg i objazdy. Wszyscy lokalni włodarze się chyba uwzięli i robią hurtowo wszystkie zaległe remoty dróg z ostatnich 10 lat. Niby to dobrze, ale od miesiąca moja codzienność to korki na światłach, które łaskawie wpuszczają ze 4 auta (na kilkanaście stojących w kolejce), żeby poturlały się przez następny kilometr po rozkopanych wertepach. Część dróg w ogole pozamykano na czas remontów, co wymusiło na kierowcach zapoznanie się z alternatywnymi drogami dojazdowymi do Krakowa. Co jakiś czas zamykane są nowe odcinki dróg, więc i trasy objazdowe się zmieniają. Efekt jest taki, że gdyby ktoś śledził na GPS moje trasy do pracy, złapałby się za głowę, że można tak kluczyć i jeździć takimi dziwnymi drogami. Moim absolutnym faworytem jest objazd ulicą Podgórki i sąsiadującymi uliczkami. Ciasnota tu taka, że mijanie się na niektórych odcinkach tej drogi to prawdziwy wyczyn. Sama niedawno przećwiczyłam swoje umiejętności jazdy tyłem, kiedy z naprzeciwka nadjechała wielka straż pożarna. Ponieważ cofanie na małej, krętej uliczce nie jest tym, co za kierownicą wychodzi mi najlepiej, następnego dnia opracowałam inną trasę, a ulicę Podgórki chwilowo omijam szerokim łukiem. Moja najnowsza trasa objazdowa też jest ciekawa, ponieważ prowadzi obok fermy alpak albo lam, sama nie wiem; w każdym razie mocno zdziwiłam się jadąc do pracy rano któregoś dnia i widząc taki obrazek:
Trasa ta jest bardzo malownicza nawet bez alpak (lam?) i gdyby nie to, że jest znacznie dłuższa od standardowej, mogłabym nią jeździć do Krakowa stale. Poza korzyściami widokowymi wynikającymi z objazdów są też i inne: po drodze do domu mam teraz dwie kolejne biblioteki i oczywiście nie byłabym sobą, gdybym takiej możliwości nie wykorzystała. Na swoją kolejkę już więc świeżo wypożyczony „Wampir” Wojciecha Chmielarza. Do autora tego zapałałam sporą sympatią po przeczytaniu cyklu powieści o komisarzu Mortce. Teraz pora wziąć się za tak zwany cykl gliwicki, którego pierwszą częścią jest właśnie „Wampir”.
No i wyszło na to, że ci moi majowi ulubieńcy są dość monotematyczni: tu dzięciołek, tam sowa, tu bóbr, tu alpaka, a na sukience ptasie stado. W początkowym zamyśle miało być więcej o Wojciechu Chmielarzu i jego najnowszej powieści, „Żmijowisko” – patrząc na sam tytuł, ten temat także wpisywałby się w wątek przyrodniczy, który zdominował dzisiejszy wpis. Ale ostatecznie o tej książce i innych powieściach Chmielarza napiszę odrębny tekst, bo zasługują na osobne omówienie.