W grupie siła!

Jestem dość przeciętnym użytkownikiem Facebooka. Konto mam od jakichś dziesięciu lat, grono moich znajomych liczy około 300 osób. Facebooka przeglądam prawie codziennie, należę do kilku facebookowych grup, sama publikuję coś raczej rzadko – dotyczy to głównie mojego prywatnego profilu, choć i profil bloga nie grzeszy nadaktywnością ?. Czyli – korzystam, ale nie w nadmiarze. Taki to facebookowy przeciętniak ze mnie.

Kiedy sięgnę pamięcią wstecz, do roku 2009, kiedy zaczynałam korzystanie z tego portalu społecznościowego, przed oczami rozciąga mi się świat cyfrowy zupełnie inny, niż ten dzisiejszy. Facebook sprzed lat nie był dla mnie tym, czym przede wszystkim jest dziś – czyli agregatem zbierającym z zakątków internetu rożne interesujących mnie treści (od zero waste po „Grę o tron”). Wtedy, lat temu dziesięć z okładem, Facebook był dla mnie głównie środkiem łączności i komunikowania się z dalszą rodziną, znajomymi, był też nawet  medium, które pozwoliło mi odnowić i odświeżyć kontakty z przyjaciółmi z dzieciństwa. Wtedy często zdarzało mi się coś spontanicznie opublikować, wrzucić „na walla” jakąś piosenkę, którą aktualnie katowałam w odtwarzaczu, napisać, „co u mnie słychać”. To wszystko znacznie się zmieniło – i chyba nie tylko ja zauważam, że Facebook ma dziś inny charakter. W końcu nie bez powodu Mark Zuckerberg mówi, że chce znów uczynić ze swojego portalu przestrzeń interakcji z ludźmi, których znamy lub przynajmniej – znać chcemy. Jak dokonać tej zmiany? Jakiś czas temu Facebook ogłosił wprowadzenie zmian dotyczących zawartości tego, co tak zwany news feed prezentuje użytkownikom portalu. Zmiana miała na celu ograniczenie ilości wiadomości i treści zamieszczanych przez firmy, przy równoczesnym zwiększeniu udziału treści publikowanych przez osoby prywatne, np. naszą rodzinę i znajomych. Mark Zuckerberg chce, by czas spędzany przez nas na jego portalu był “czasem dobrze spędzonym”, tak więc on i inżynierowie Facebooka tak długo majstrowali przy portalowych algorytmach, aż zaczęły one na naszych ekranach wypluwać mniej treści publikowanych przez firmy, a więcej przez osoby prywatne. No i grupy – o tym za chwilkę.

2018 był rokiem zdecydowanie ciężkim dla rynku mediów internetowych. Prywatność była słowem odmienianym we wszystkich możliwych przypadkach: oczywiście najgłośniej było o aferze Cambridge Analytica, ostatnich amerykańskich wyborach prezydenckich, ale pojawiło się również unijne rozporządzenie dotyczące ochrony danych osobowych (w Polsce znane jako RODO), które narobiło sporo zamieszania i miało wpływ na nasze codziennie życie, szczególnie to cyfrowe. Myślę, że choć problemy z pozyskiwaniem i przetwarzaniem danych były szerzej znane już wcześniej, to dopiero miniony rok otworzył nam wszystkim oczy na to, jak wiele śladów nasza internetowa obecność zostawia po sobie i jak intensywnie te ślady są analizowane to tu, to tam. Jeśli więc miałabym wybrać słowo roku 2018 – to pewnie byłaby to właśnie „prywatność”. Zjawiskiem roku w moim rankingu zostałby z kolei kryzys prywatności.

Grupy są swego rodzaju odpowiedzią Facebooka na ten właśnie kryzys, a może nawet – w szerszym ujęciu – na kryzys mediów cyfrowych w ogóle. To zmiany społeczno-kulturowe (wspomniana ochrona prywatności) w połączeniu ze zmianami w funkcjonowaniu samego medium (zmiana algorytmów Facebooka) sprawiły, że grupy mają teraz swoje 5 minut. Nie tylko Mark Zuckerberg zauważył, że Facebook z czasem przekształcił się w medium bliższe firmom niż prywatnym użytkownikom; że „zwykli ludzie” stopniowo odchodzili od publikowania treści, szczególnie pod swoim własnym imieniem i nazwiskiem, choć kiedyś był to standard. Nie wiem, czy twórca portalu tę przemianę przewidział, ale Facebook przez lata przekształcał się w przestrzeń reklamowo-sprzedażową (w najlepszym razie) oraz przestrzeń wylewania frustracji i obrażania (w razie najgorszym). Słynna już zmiana algorytmów miała nieco zatrzymać ten trend i spowodować „powrót do źródeł”, a także odpowiedzieć na wzrost krytycyzmu wśród użytkowników.  Wzrost krytycyzmu wobec treści publikowanych przez firmy na Facebooku, w połączeniu z atakującym zewsząd internetowym hejtem, trollowaniem, click-baitami, fake newsami – także te zjawiska mają niebagatelny wpływ na rosnąca popularność grup. Członkostwo w grupach jawi się na tle tego całego bałaganu jako coś atrakcyjnego i prawdziwego. Zasada ta szczególnie dotyczy grup tajnych i zamkniętych, dołączenie do których zwykle jest poprzedzane zdobyciem akceptacji administratora. Akceptacja taka wiąże się z koniecznością udzielenia odpowiedzi na kilka-kilkanaście pytań związanych z tematyką grupy, wymaga więc od osoby aplikującej pewnego zaangażowania i wysiłku już na wstępie.

Facebook promuje grupy jak może. Portal rozbudował całą machinerię związaną z grupami:  niedawno dorzucił w swojej aplikacji osobną zakładkę, umożliwiającą użytkownikom szybki i łatwy dostęp do “ich” grup. Stworzył też system oznaczników, dzięki którym możemy danego członka grupy zidentyfikować jako „lidera wśród fanów”, „inicjatora konwersacji”, „nowego członka”, „wschodząca gwiazdę” czy „moderatora”. Ten system pozwala nam szybko rozeznać się w grupowym who is who, nawet, jeśli jesteśmy „na grupie” nowi. Grupy pozwalają więc członkom na zachowywanie dużego stopnia anonimowości – ale nie na poziomie dyskusji wewnętrznych. Możemy występować pod pseudonimem czy fałszywym nazwiskiem, ale nie jesteśmy w stanie ukryć tego, że w grupie jesteśmy moderatorem czy liderem wśród fanów.

Grupy w mediach społecznościowych nie są niczym nowym, jeśli sięgniemy pamięcią wstecz, na pewno przypomnimy sobie, że jakieś grupy działały na Facebooku już dawno. Ale prawdziwy „boom na grupy” rozpoczął się rok temu i trwa do dziś. Twierdzę tak choćby na postawie tego, co mi samej wyświetla Facebook – najwięcej widzę właśnie informacji pochodzących z grup. Nie jestem tu pewnie wyjątkiem.

Najogólniej rzecz całą ujmując – grupy zrzeszają tych, których w jakimś sensie łaczy wspólny los: czy to pod względem pasji, zmartwień, sytuacji życiowej, chorób czy radości. Grupę może założyć właściwie każdy, czy to osoba prywatna, czy firma. Grupy tworzą specyficzne społeczności, których ramy funkcjonowania na ogół wyznacza jakiś regulamin. Może być mniej lub bardziej rozbudowany, umieszczony w mniej lub bardziej widocznym miejscu, ale zazwyczaj jest i członkowie grup na ogół pilnują siebie nawzajem jeśli chodzi o jego przestrzeganie. Regulamin to jedno, ale inną cechą charakterystyczną grup jest ich język. Dla stałych grupowych wyjadaczy mówienie, że coś pojawiło się „u nas na grupie” to standard. „Na grupie” zazwyczaj panuje też kult „lupkowania”: nie wiem nawet, czy słowo „lupkować” było w powszechnym użyciu przed erą grup, ale chyba nie, ja go w każdym razie nie kojarzę. Hasztagi to osobna bajka i osobne (obok lupkowania) narzędzie do odnajdywana treści publikowanych „na grupie”. Chcąc stać się wartościowym kreatorem grupowych treści (czy może raczej powinnam powiedzieć – “kreatorem contentu”), warto zgłębić trochę wiedzę o hasztagach i zasadach ich stosowania.

A co z hejtem? Czy grupowe dyskusje są od niego wolne? Hejt w grupowych dyskusjach może i nie jest częsty i akceptowany (mówię tu o grupach, do których sama należę), ale już sarkazm, jawnie okazywane poczucie wyższości i uwagi typu „ja nie wiem, jak można coś tam” są na porządku dziennym. Bycie skrytykowanym czy obśmianym przez wiele osób, czasem przez setki, tysiące, jest z pewnością doświadczeniem przykrym. Nie pomaga też świadomość, że kolejne tysiące to czytają i być może pokazują innym tysiącom… Na szczęście – każdy publikujący „na grupie” post może też wyłączyć możliwość jego komentowania, post można też usunąć samemu lub poprosić o to administratora. Grupę można też w każdej chwili opuścić.

Kilka grup opuściłam, do kilku wciąż należę (te kilka lubię i cenię). Dzięki grupom dowiedziałam się na przykład o fajnych książkach, ciekawych wydarzeniach, dzięki grupom znalazłam kilka miejsc na nasze rodzinne wyjazdy (za zarażenie miłością do Dolnego Śląska dziękuję grupie „Przystanek Dolny Śląsk” !). Grupy zainspirowały mnie też do napisania kilku tekstów (na przykład tego konkretnego, żeby daleko nie szukać). Za to nigdy nie uważałam grup facebookowych za jakąś współczesną formę grup wsparcia – a podejrzewam, że sporo osób myli te dwa pojęcia. Ludzie często szukają wsparcia, zrozumienia i porady „na grupie”, w efekcie odsłaniając siebie i swoich bliskich tak bardzo, że czasem aż trudno mi w to uwierzyć. A przecież grupa kilku-kilkudziesięciu tysięcy osób nie może być z zasady grupą ludzi nam bliskich, jest na to zwyczajnie za duża i nie ze wszystkimi jesteśmy w stanie nawiązać bliskie relacje. Tymczasem w grupach – szczególnie tych dotyczących rodzicielstwa – często publikowane są historie bardzo intymne, które w połączeniu z przejrzeniem publicznie dostępnych treści profilowych osoby publikującej dają osobom postronnym aż za dużą wiedzę na temat życia prywatnego tejże osoby i jej/jego rodziny. Zdarzyło się, że w grupie rodzicielskiej jedna z mam opublikowała informacje na temat problemów natury psychicznej swego dziecka, nie szczędząc szczegółów i zapewne bez świadomości, że zaledwie kilka kliknięć dzieliło nas, czytelników, od identyfikacji tegoż dziecka, łącznie z imieniem, nazwiskiem i miejscem zamieszkania. Widywałam też zdjęcia nieposprzątanych pokoi czyichś dzieci, print screeny wiadomości wysłanych przez dzieci do rodziców czy print screeny całych stron z dzienników elektronicznych.

W mojej ocenie grupy, szczególnie grupy tajne i zamknięte, dla wielu z nas wydają się być oazą niczym nieskrępowanej prywatności. To duży błąd – grupa, nawet najtajniejsza, w dalszym ciągu jest częścią internetu, ze wszystkimi płynącymi z tego konsekwencjami i zagrożeniami. Prowadzę bloga i nieraz sama łapię się na tym, że coś chcę opublikować, wrzucić na gorąco jakieś zdjęcie. Już, już, mam to zrobić, ale po chwili przychodzi refleksja i zastanawiam się, co stałoby się z tą informacją powieloną, wyrwaną z kontekstu i przekazaną dalej; myślę o tym, gdzie mogłoby wylądować to zdjęcie, skopiowane i wklejone gdzie indziej. Na ogół zachowuję umiar i ostrożność w kwestii publikacji treści dotyczących życia prywatnego mojej rodziny, zasada ta dotyczy przede wszystkim publicznie udostępnionych treści na facebookowym profilu mojego bloga; nie przesadzam z zamieszczaniem zdjęć moich dzieci, dodatkowo –  starsze córki każdorazowo pytam o zgodę, jeśli chcę gdzieś wykorzystać ich zdjęcie.

Ostatnio odnoszę wrażenie, że dla Facebooka idealnie byłoby wszystkich użytkowników portalu upchnąć w różnych grupach, a news feed uczynić czymś w rodzaju płatnej opcji dla firm/stron. Co nie zmienia faktu, że sporo grup tworzonych jest przez firmy w konkretnych celach, właściwie to każda szanująca się firma czy blog ma swoją grupę (o matko, mój blog nie ma grupy!!!). Najlepiej, żeby to była grupa zamknięta, więc w pewnym sensie elitarna. Grupy, w których codziennie ktoś coś publikuje, w których co chwilę pojawiają się komentarze, tworzą nowe dyskusje to w terminologii Zuckerberga i Facebooka „grupy znaczące”, czyli takie, które mają swoje stałe miejsce w życiu codziennym ich członków.

Jeśli spojrzeć na fenomen grup facebookowych pod kątem ilości czasu, jaki spędzamy udzielając się w nich – to można zaryzykować twierdzenie, że grupy stały się już na dobre elementem naszej codzienności. Nasze zaangażowanie w grupowe członkostwo ewoluuje: początkowo tylko przeglądamy to, co publikują inni. Klikniemy na wrzucony przez kogoś link, poczytamy komentarze, w duchu zgadzając się z nimi lub nie, może polajkujemy czyjś komentarz (lub wrogo na niego zawarczymy). Potem sami coś skomentujemy. Będziemy obserwować reakcje, jakie wzbudza w innych członkach dyskusji nasz komentarz (najgorzej, jeśli nie wzbudza żadnych). Później sami zaczynamy tworzyć treści: czy to przez zadanie pytania, pochwalenie się jakimś dokonaniem, podlinkowanie artykułu. Wszystko to w zamyśle ma wywołać jakąś interakcję ze strony innych członków grupy. Angażujemy się w funkcjonowanie grupy, a nasze zaangażowanie oznacza czas, który poświęcamy na grupową działalność. Im bardziej się angażujemy, im więcej czasu spędzamy „na grupie” – tym lepiej dla medium Marka Zuckerberga. Czy także dla nas samych? Tu już każdy musi odpowiedzieć za siebie.

Zdjęcie: źródło