W jakim wieku dzieci są najfajniejsze?

 

Może i pytanie, które pojawia się w tytule dzisiejszego wpisu jest dziwne i niepoprawne politycznie (hej, przecież każdy wiek jest jakoś tam fajny, a już najlepsze są okolice czterdziestki ?!). Może jest głupie. Ale jeśli o mnie chodzi, to prawda jest taka, że pytanie to wypływało już wielokrotnie przy okazji różnych rozmów i rodzicielskich rozważań w gronie znajomych, a i sama je sobie też czasem zadawałam. Na rozległej czasoprzestrzeni mojego rodzicielstwa spotykałam się też wielokrotnie z westchnieniami w stylu: „ach, teraz to masz fajnie, poczekaj, aż ci dzieci podrosną, wtedy to zobaczysz!”. Co ciekawe, podobne zwroty pojawiały się, kiedy moje dzieci były w różnym wieku, bo słyszałam je i jako mama kilkumiesięcznego oseska, i dwulatki, ośmiolatki, a nawet trzynastolatki. To jak to jest, czy w ogóle można stwierdzić, że dziecko w jakimś konkretnym wieku jest fajniejsze, niż w innym?

Oczywiście, najbezpieczniej byłoby powiedzieć, że dzieci w każdym wieku są wspaniałe. Niemowlęta? Przecież to sama słodycz… Pięknie pachną (zazwyczaj), uroczo gaworzą, mają obezwładniający bezzębny uśmiech, ach, i jeszcze można je ubrać w te wszystkie śliczne welurowe ubranka! Są wprawdzie jakieś tam minusy w postaci nocnych pobudek, ząbkowania czy ulewania, ale koniec końców bilans i tak wypada korzystnie.

A takie kilkulatki? Też do schrupania. Potrafią być tak rozczulająco samodzielne, a przy tym my, rodzice, jesteśmy dla nich najważniejszymi i najmądrzejszymi istotami na świecie. Że czasem dostaną ataku furii, rzucają samochodzikami po pokoju albo drą się jak Pavetta? E, no bez przesady, co to są za niedogodności w zestawieniu z tymi wszystkimi plusami!

Nieco starsze kilkulatki, taka wczesna podstawówka, to też bardzo fajny wiek: dziecko jest już bardzo kumate, można je wszędzie zabrać bez obaw, że urządzi nam pokaz chlapania zupą w restauracji; podczas podróży najwyżej zapyta „Daleko jeszcze?” zamiast urządzać histerię połączoną z terrorem, jak to jeszcze niedawno miało miejsce, a w dodatku śmiesznie wygląda bez dwóch górnych jedynek.

Nawet z nastolatkami nie jest aż tak źle. Osławiona burza hormonów ma przecież swój kres, a od nastoletnich dzieci można np. podłapać różne powiedzonka, które obecnie są na fali i mieć z tego niezły zaciesz (prawda, że ładne słowo?). Przy w miarę sprzyjających okolicznościach, jak zbliżona rozmiarówka i gust, że o płci nie wspomnę – można się też wymieniać ciuchami. A przy dużym szczęściu można liczyć na zrobiony przez dzieci obiad, pranie czy posprzątaną łazienkę. I co? Głowa do góry, nie jest AŻ tak źle.

Jak widać z powyższego krótkiego podsumowania – jestem rodzicem dość optymistycznie nastawionym do tego, co przynosi życie, a wraz z nim kolejne etapy rozwoju i dorastania dzieci. Nie wiem, jak to będzie w przyszłości, kiedy moje córki będą mieć po dwudzieścia, trzydzieści lat… Poprzestańmy na tym, że pewnie też będzie ciekawie. A wracając do tytułowego pytania – biorąc pod uwagę wszystkie swoje dotychczasowe rodzicielskie doświadczenia to odnoszę wrażenie, że najlepszym – a w każdym razie najzabawniejszym – okresem życia dziecka jest czas mniej więcej pomiędzy 2,5 roku a 5 rokiem życia.

Bycie rodziciem takiego mniej więcej trzylatka jest przyjemne przede wszystkim dlatego, że w naszym życiu rodzinnym nareszcie pojawia się jakże upragniony element ulgi. Zerkając wstecz widzę wyraźnie, że granica trzech lat zawsze była dla mnie mocno odczuwalna (na plus). Okolice trzecich urodzin naszej pociechy to moim zdaniem cezura ważniejsza niż skończenie pierwszego roku życia czy postawienie pierwszego samodzielnego kroku. Dziecko w tym wieku pozwala rodzicowi – w końcu! – na złapanie oddechu, na nieco luzu i swobody w swoim towarzystwie. Trzylatek wymaga nieco mniej angażującej pełnię uwagi opieki niż dzieci młodsze,  pieluchy i drogie jedzenie w słoiczkach już dawno opuściły listy zakupów, z trzylatkiem ławiej jest też podróżować, coraz ciekawiej się z nim rozmawia. Tu dochodzę do elementu, który gra pierwsze skrzypce, jeśli chodzi o moją sympatię wobec okresu wczesnoprzedszkolnego u dzieci –  mam na myśli całą sferę leksykalną. Wszelkie kwestie związane z uczeniem się jezyka, słowotwórstwem w wydaniu dzieci, przekręcaniem wyrazów, śpiewaniem piosenek, powtarzaniem zasłyszanych gdzieś zwrotów z niekoniecznie zasłyszanym znaczeniem… wszystko to sprawia, że z trzylatkami jest niezły ubaw.

Uwielbiałam i uwielbiam wszelkie językowe kwiatki, stworzone przez moje córki i choć zawsze starałam się zapisywać zabawne sytuacje czy wyrazy, to i tak wiele z nich przepadło w mrokach zapomnienia.  Podejrzewam, że z tym zapominaniem nie jestem wyjątkiem, dlatego apeluję: ludzie, zapisujcie, co tam śmiesznego Wasze dzieci mówią, bo po latach może się okazać, że takie informacje będą nie tylko ubarwiać Wam wieczorne rozmowy w rodzinnym gronie, ale mogą być też dzieciom potrzebne w szkole (jak było w przypadku Zuzy).

Dziś jest mi nieco łatwiej niż kiedyś, teraz mam bloga i mogę sobie tu na przykład zanotować, że w wersji Zosi „pobudka” to „kogutka”. Okrzyk „wstawaj, kogutka!” nawet we wczesnych godzinach rannych w sobotę wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Trzeba przyznać, że „kogutka” ma w sumie głębszy sens, kojarzy się z kogutami i pianiem, co z kolei kojarzy się ze wstawaniem. Sprytnie to sobie wykombinowała! „Kogutka” przypomniała mi o jeszcze jednym ciekawym tekście Zosi, ciekawym już nie słowotwórczo, a znaczeniowo. Otóż do niedawna nasi sąsiedzi mieli kury i koguta, przy czym kogut piał dość często, przechadzając się po najbliższej okolicy. Pewnego dnia, kiedy akurat siedzieliśmy przy obiedzie, kogut zapiał jakoś tak wyjątkowo donośnie. Oczywiście to skomentowaliśmy, rzuciliśmy coś w stylu „o, jak głośno!”, i wtedy Zosia uspokającym tonem zapewniła Ukochanego Męża:

– Tato, nie bój się. To kury. One tak czasem robią.

Zosia zazwyczaj bawi się z Alą, ale i mi czasem zdarza się kupić coś w jej sklepie lub zjeść przygotowaną przez nią pizzę. Ostatnio robiłyśmy w pokoju młodszych dziewczynek małe przemeblowanie i odtąd półki z książkami zostały przemianowane na bibliotekę. Z reguły to Ala jest panią bibliotekarką, a Zosia petentką, ale w zabawie ze mną Zosia dzielnie wzięła na siebie główny ciężar, ja zaś zostałam obsadzona w roli osoby poszukującej ciekawej lektury. Kucnęłam obok Zosi porządkującej książki na półkach i zagaiłam:

– Szukam dobrej książki, co ciekawego może mi pani polecić?

– Ale polecić? No przecież ja jestem małą dziewczynką Zosią, a nie pilotem! (śmiech)

Ja też się uśmiałam :D.

Zosia nie ma wyjścia – w rodzinie, w której właściwie wszyscy domownicy (oprócz mnie) mają coś wspólnego z muzyką, musi coś śpiewać lub na czymś grać. Na razie najlepiej wychodzi jej śpiewanie, starsze siostry fachowym uchem już zdążyły ocenić, że „nie fałszuje”. W tym śpiewaniu najlepsze jest to, że dla Zosi nie ma różnicy, czy utwór, który wykonuje, jest w języku polskim, angielskim, francuskim lub – dajmy na to – serbskim. Ważne, żeby wpadał w ucho. Przesłuchawszy ulubiony kawałek odpowiednią ilość razy, jest w stanie jakoś tam utwór zaśpiewać, lepiej lub gorzej imitując oryginalną ścieżkę dźwiękową. I tak swego czasu Zosia wprawiła w lekkie zdziwienie Babcię, która w śpiewanym przez Zosię kawałku rozpoznała znany hit z „Krainy lodu”, „Mam tę moc”. Przy czym rozpoznała tylko po melodii, bo Zosia słuchała tej piosenki w ulubionej wersji swoich sióstr, czyli „Mam tę moc w 25 językach”. Zdezorientowana Babcia zamiast znanego refrenu informującego o posiadanej przez Elzę mocy usłyszała podejrzanie brzmiące wycie: „Sad je kraj, saaad jeeee kraaaj!”.

Mam też ubaw, kiedy Zośka podłapie jakiś aktualny przebój wałkowany przez radio. Ostatnio przyłapuję ją dość często, jak podczas zabawy nuci sobie: „I przychodzi. Dziewczyna. I mówi. Czy mogę od pana ogień?”.  W sumie to ją rozumiem, też się to do mnie przykleiło. Z kolei podczas wakacji na tapecie było „Tamagotchi” i oczywiście można było Zosię spotkać podśpiewującą: „Pić, jeść, spać, jak tamagotchi”. Z bogatego repertuaru Taco Hemingwaya, ulubieńca swoich starszych sióstr, zapożyczyła też “deszcz na betonie, deszcz na betonie”. I dobrze, że akurat to, bo sama znam kilka innych zwrotów z piosenek Taco, które zdecydowanie lepiej trzymać od Zosi z daleka.

Od września, czyli od czasu rozpoczęcia etapu przedszkolnego, w repertuarze Zosi Hemingway ustępuje miejsca ponadczasowej klasyce. Uwielbiam te wszystkie krótkie przyśpiewki, niektóre zresztą sama pamiętam ze swojego jakże odległego dzieciństwa, choćby tę: „Jestem muzykantem konszabelantem/I my muzykanci konszabelanci/Ja umiem grać/My umiemy grać/A na czym?/Na pianinie/A pianino ino, ino…/” itp. Jest jeszcze zwrotka o puzonie (w wersji Zosi: „a puzonie o nie, o nie”) i o bębenku („a bębenek enek, enek”). Wyjątkowo podobają mi się te utwory, bo wszystkie, jak jeden mąż, mają lekko pure-nonsensowy charakter i łatwo wpadają w ucho. Obecnie obok konszabelantów mamy na tapecie także: „Misiu misiu, pokaż łapki, misiu misiu, załóż klapki” lub „Jestem zuch, jestem zuch, tu mam oczy, a tu brzuch”. Najstraszniejsze jest to, że nie tylko słucham tych przebojów w wykonaniu Zosi, ale jeszcze podśpiewuję je sobie sama!

I jak tu nie uważać początkujących przedszkolaków za dzieci w najfajniejszym wieku? Mi osobiście ciężko jest znaleźć jakiś inny przedział wiekowy, który byłby tu choć trochę konkurencyjny. A jak jest u Was, macie jakiś ulubiony wiek dzieci, nie macie żadnego czy każdy doprowadza Was do szału?