Do niedawna wydawało mi się, że do umieszczania zdjęć w mediach społecznościowych najlepiej nadaje się nasz profil fejsbukowy. No bo gdzie się pochwalić fotografią z wakacji, obrony pracy doktorskiej, pierwszym krokiem dziecka czy tortem własnego wypieku, jak nie na fejsie? OK, można i tak. Ale jest przecież Instagram, a wraz z nim przeróżne aplikacje do obróbki zdjęć, filtry, komentarze, hashtagi…. Dość późno zaczęłam przygodę z Instagramem, zaledwie kilka miesięcy temu, i tak naprawdę wciąż jest to dla mnie medium nie do końca poznane. Grzebanie w Instagramie to dla mnie jak odkrywanie alternatywnej rzeczywistości, podzielonej, uporządkowanej, przefiltrowanej, oznaczonej i skatalogowanej. Pora na opisanie pierwszych wrażeń z tejże podróży.
Jeśli chodzi o mój osobisty wkład w powiększanie zasobów Instagramu, to nie jest jakiś ogromny: kiedy coś wyda mi się ciekawe/zabawne/interesujące – to po prostu wrzucam zdjęcie. Nie robię dziesiątek zdjęć, zanim wybiorę to właściwe, rzadko stosuję filtry i z pewnością daleko mi do profesjonalistów wiedzących, jak skonstruować idealne instastory, foodstagram czy bookstagram. Nie sądzę zresztą, żebym chciała się tak dalece specjalizować. Póki co do szczęścia wystarcza mi pomyślne rozszyfrowanie znaczenia jakiegoś interesującego mnie hashtagu.
Hashtagi są dla mnie jedną z największych tajemnic Instagramu. Wydawało mi się, że wiem, co i jak, kojarzyłam nawet niektóre popularne hashtagi i akcje z nimi związane. Okazało się, że taką „wiedzę” to można sobie wyrzucić do śmieci. W Instagramie chodzi o to, żeby orientować się w hashtagowych trendach, wiedzieć, co obecnie jest na fali, a co trąci myszką, trzeba znać przedziwne skróty i w dodatku umieć ich używać. Instagramowe zdjęcia często opisane są wieloma hashtagami i ja zazwyczaj jednego-dwóch nie rozumiem ni w ząb. Moim ostatnim odkryciem jest #ootd; nie poszłam na łatwiznę i nie zgooglowałam od razu, tylko najpierw obejrzałam kilka zdjęć z tym hashtagiem. Były to głównie zdjęcia wystrojonych pań, więc domyśliłam się, że chodzi o coś związanego modą. Ania z Zuzą trochę mi pomogły i okazało się, że „ootd” to skrót od outfit of the day. Sporo czasu zajęło mi też rozszyfrowanie znaczenia #igmums oraz #igmoms. W swej naiwności matki alergiczek myślałam, że ten hashtag ma jakiś związek z IgE, dopiero po jakimś czasie skumałam, że „ig” to w tym przypadku po prostu skrót od „Instagram”.
A skoro już jesteśmy przy instarodzicach: klasykę rodzicielskich hashatgów obok #igmums tworzą #instamamy, #instamatki, #jestembojesteś, #kochamnadżycie. Ostatnio widziałam też nowość (przynajmniej dla mnie): #instamateczki. Dzieci na Instagramie to na ogół #instadzieci. Ale jeśli ten hashtag wydaje się nam mało oryginalny, zawsze można użyć równie popularnych: #mojewszystko, #moj lub #moja, ewentualnie napisać z angielska – #instatoddler.
Instagramowe profile są na ogół bardzo spójne: jeśli ktoś deklaruje, że zajmuje się sportem, to wrzuca głównie zdjęcia z treningów. Jeśli jest pasjonatem gotowania – to na zdjęciach mamy oczywiście jedzenie, koniecznie w towarzystwie hashtagów #omnomnomnomnom (w sumie to dlaczego nie #mniam?) oraz #onmyplate. Jeśli dana osoba interesuje się książkami, to – surprise, surprise! – publikuje zdjęcia książek. I tu docieramy do mojego największego zaskoczenia Instagramu. Nie są nim wcale instamatki czy instadzieci, o nie. Tym zaskoczeniem okazały się bookstagramy. Typowy bookstagram tworzą najczęściej uwiecznione przez właściciela profilu stylizacje typu: książka+kawa/herbata/lemoniada+pled/fotel/łóżko. Nie sądziłam, że jest możliwe zrobienie kilkuset zdjęć w podobnym stylu – a jednak jest! Książka na drapowanej pościeli i czekoladki. Książka na kraciastym kocu i filiżanka kawy. Książka na pastelowym obrusie i talerzyk truskawek. I tak dalej, w tym guście. Szczerze mówiąc, od instagramowych zdjęć książek sztuczność bije na kilometr.
Stylizacja spotęgowana do nieskończoności to jeszcze nie koniec niespodzianek bookstagramów. Słyszeliście o akcji „52bookschallenge”? To takie wyzwanie polegające na przeczytaniu jednej książki tygodniowo w ciągu roku. Nie mam zwyczaju liczenia książek, które czytam, ale rozumiem, że jako motywator do sięgania po książki akcja „52bookchallenge” może mieć sens. Na Instagramie oprócz hashatgu #52bookschallenge natrafiałam na liczne profile opatrzone adnotacjami w stylu: „17/2017” czy „25/52”. Oczywiście liczby oznaczają, ile właściciel profilu książek w danym roku przeczytał lub ile pozycji „zaliczył” z docelowej listy 52 książek. Tego to już trochę nie rozumiem. Liczenie przeczytanych książek i publiczne publikowanie tych „wyników” – po co to komu? Zakładam, że – podobnie jak większość treści, które publikujemy w internecie – do pochwalenia się światu. Hej, patrzcie, przeczytałam już 154 książki, a mamy dopiero czerwiec!
Instagram ma w nazwie nawiązanie do “natychmiastowości” (z ang. instant ) i oryginalnie był pomyślany jako aplikacja mobilna, służąca do zamieszczania w internecie zdjęć zrobionych “na szybko” komórką. Zgodzę się, że natychmiast to można zdjęcie na Instagramie opublikować, ale już zrobienie samego zdjęcia i opisanie go za pomocą właściwych hashtagów to jak widać grubsza sprawa, wymagająca czasochłonnych przygotowań. Następnym razem, kiedy zachce mi się opublikować na Instagramie zdjęcie jakiejś książki, zaplanuję to sobie lepiej niż dotychczas: koniecznie nowa pościel, bo stara już raczej niefotogeniczna, do tego kawusia w tej nowej turkusowej filiżance, i kwiat rzucony pozornie niedbale na okładkę książki. Może nawet poświęcę którąś z moich piwonii, tak ładnie kwitną. Będzie kwintesencja Instagramu: sztucznie, ale ładnie.