
Nie tak dawno witaliśmy nowy rok. Z tej okazji wszędzie pojawiały się podsumowania i przeglądy minionego roku pod kątem sukcesów i porażek; kto tylko mógł, rzucał się na nowe wyzwania, spisywał ambitne plany bycia lepszym w tej czy innej dziedzinie życia. Prawie wszyscy bierzemy udział w tym wielkim, noworocznym planowaniu; zaczynamy zdrowiej jeść, rzucamy palenie, zaczynamy więcej czytać, przebywać tylko w towarzystwie nietoksycznych ludzi, nie przeklinamy za kierownicą. Na początku roku mocniej niż w innym okresie atakują nas polecenia: zaplanuj! podejmij wezwanie! uporządkuj! zorganizuj! W tle przewija się przekaz istotny dla każdego z nas, bo oznacza stawanie się lepszym człowiekiem, poprawę, zmianę na korzyść. Samo dobro. Nowy rok równa się nowe plany. Wszak bez planu nie ma sukcesu – dotyczy to każdej dziedziny życia.
Sama nie jestem wielką fanką planowania – nie tylko tego noworocznego, także planowania ujętego szerzej. W moim odczuciu planowanie jest mocno przereklamowane. Hołdując nawykowi planowania często ulegamy mylnemu przekonaniu, że jeśli otoczymy się listami i planami dotyczącymi każdej sfery naszego życia, jeśli przyłączymy się do takiego czy innego wyzwania – to nad wszystkim zapanujemy i wszystko nam się uda. No niekoniecznie. Moje doświadczenie, ale też podskórne przeczucie, mówi mi, że nie zawsze wszystko wiemy najlepiej i nie zawsze zaplanowanie czegoś automatycznie równa się sukcesowi.
Planowanie w najszerszym możliwym ujęciu oznacza dla mnie dążenie do kontrolowania tego, co może się wydarzyć: czy będzie to wyjazd na wakacje, rodzinna kolacja czy wyjście na zakupy. Posiłkując się doświadczeniem i mądrością stoików wychodzę z założenia, że tak naprawdę bardzo niewiele rzeczy w swoim życiu jesteśmy w stanie kontrolować. Nie możemy w pełni kontrolować tego, co się dzieje z nami, ani tego, co mówią czy robią ludzie wokół nas. W pełni nie możemy nawet kontrolować swoich własnych ciał, które starzeją się i chorują bez specjalnego oglądania się na nasze preferencje w tej materii. Kontrolować tak naprawdę możemy tylko swój sposób myślenia i to, jak my sami oceniamy otaczającą nas rzeczywistość. A do tego akurat szczegółowe planowanie jest niekonieczne.
Pomijając filozoficzną otoczkę, moja niechęć do planowania wynika w dużej mierze z moich własnych doświadczeń – a doświadczenia te dobitnie pokazują, że to, co w moim życiu najlepsze nie zawsze jest wynikiem moich skomplikowanych planów i skrupulatnych wyliczeń. Weźmy choćby moje małżeństwo, które uważam za jedną z najlepszych rzeczy (o ile nie najlepszą), jakie mnie w życiu spotkały. Ukochanego Męża poznałam na studiach, które dla nas obojga nie były tym upragnionym, wybranym kierunkiem, lecz opcją typu “lądowanie awaryjne” (czyli kompletnie niezaplanowane). Dziś uważam, że zarówno jeśli chodzi o studia, jak i o małżeństwo, to lepszego scenariusza sama bym sobie raczej nie napisała nawet, gdybym spędziła kilka lat nad szczegółowymi listami co, jak, gdzie i kiedy należy zrobić. Nie planowałam też posiadania dużej rodziny, a co dopiero posiadania czterech córek! To znaczy kiedyś, dawno temu, rozważaliśmy z Ukochanym Mężem posiadanie trojga dzieci. Przy czym najlepiej – według nas – było “uwinąć” się z dwójką jakoś w miarę szybko, a potem, gdzieś tak w okolicach 35-tki, może trzecie. Tyle plany. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna: troje dzieci urodziłam przed trzydziestką, o kolejnym przez lata w ogóle nie było mowy. Na wszelkie pytania typu „a kiedy synek?” reagowałam alergicznie i nie rozważałam takiego scenariusza jako możliwy do realizacji. Słusznie zresztą, bo po kilku latach na świecie pojawiła się Zosia ?.
Mój planowstręt ma też podłoże nieco buntownicze, szczególnie, jeśli chodzi o branie na siebie całej odpowiedzialności za organizację życia rodzinnego i innych kwestii, które otoczenie oraz życie stara się wrzucić na moje barki. Czasem, kiedy dopadają mnie feministyczne zapędy (o, dziś na przykład) to podejrzewam, że to całe gadanie o planowaniu i organizacji życia rodzinnego zostało wymyślone tylko po to, by jakoś strawnie i ładnie opakować kobietom nieustanne dźwiganie mental load (o tym szerzej pisałam tutaj). Kobieto! Wydaje Ci się, że masz za dużo na głowie i nie ogarniasz tych wszystkich lekarzy, posiłków, rachunków, sprzątania? No to proszę, masz tu fajne gadżety do planowania, o, tu aplikacja, tam planer, tu korkowa tablica. I o co ten płacz? Teraz sobie to wszystko ładnie zapisz, zaplanuj i zrób! Narzędzia są, więc całe to marudzenie, że to Ty musisz o wszystkim pamiętać, jest bez sensu, bo przecież to aplikacja pamięta, a nie Ty, podobnie jak to pralka pierze (a nie Ty).
Otaczamy się (szczególnie my, kobiety, to lubimy) planerami, aplikacjami do zarządzania czasem i zadaniami, tabelkami, w których analizujemy co i jak zrobiliśmy, ile nam to zajęło czasu, jaki efekt przyniosło. Rozumiem, że wszystkie te działania dają nam poczucie panowania nad sytuacją i bycia autorem własnego życia, zamiast kimś w rodzaju zaskoczonego strażaka, oderwanego od rodzinnego obiadu syreną alarmową i pędzącego na złamanie karku do pożaru. Dają nam poczucie bycia człowiekiem zorganizowanym i poukładanym, mającym wszystko pod kontrolą. Niestety, bardzo łatwo i bardzo szybko można się przekonać, że jest to poczucie złudne.
To, że planowanie w każdej sferze życia jest powszechnie uznawane za coś dobrego i pożądanego, często prowadzi do tego, że różnych rzeczy zaczynamy się najzwyczajniej w świecie bać. Na ogół tych, których nie jesteśmy w stanie zawczasu zaplanować i ułożyć do nich własnego scenariusza. Bardzo często rozmawiając ze znajomymi słyszę powracający jak refren motyw „chciał(a)bym, ale się boję”: pojechał(a)bym na wakacje z dzieckiem gdzieś dalej, ale się boję, że podróż będzie koszmarem; myślimy o powiększeniu rodziny, ale boimy się, jak to będzie, czy sobie damy radę z kolejnym dzieckiem, bo przecież jedno to już ogromny obowiązek; zrobił(a)bym prawo jazdy, ale to chyba nie dla mnie, ja jestem za nerwowy(a); myślimy o budowie domu, ale po drodze jest tyle załatwiania, tyle decyzji, że chyba się jednak nie zdecydujemy. Bardzo często zamykamy się na możliwość jakiejś życiowej zmiany, bo boimy się tego, co może przynieść, co może w naszym życiu zmienić na gorsze. W efekcie decydujemy się zostać przy tym, co już dobrze znamy, bo przynajmniej wiemy, na czym stoimy. Nie namawiam nikogo do bezrefleksyjnego rzucania się w niekontrolowane powiększanie rodziny, kredyty-chwilówki czy inne podobnie rewolucyjne oraz nagłe zmiany, ale na ogół warto odpuścić sobie zamartwianie się czarnymi scenariuszami i wyobrażeniami rzeczywistości nie do udźwignięcia.
Znam te metodę z autopsji, bo matka natura dała mi niezwykle przydatny w życiu codziennym dar: dar niezamartwiania się na zapas i niedzielenia włosa na czworo. Ktoś może nazwać to podejście bezrefleksyjnym – i może częściowo będzie to prawda, bo na pewno nie jestem osobą, którą każdą decyzję lub czyn poprzedza tysiącami godzin pełnych analiz i przemyśleń. Bardzo często decyzje podejmuję spontanicznie i bez długich rozmyślań, wychodząc z założenia, że szybka decyzja oszczędza czas, a już na pewno każda decyzja jest lepsza, niż brak decyzji. Ale też takie podejście wielokrotnie mi w życiu pomagało i sprawiało, że dawałam radę uporać się z jakąś życiową komplikacją w miarę szybko i sprawnie oraz byłam w stanie zagospodarować jakąś nagłą i niespodziewaną zmianę. Jestem za ten dar bardzo wdzięczna, bo dzięki niemu nie żyję w przymusie ciągłego planowania, wyznaczania celów, kontroli i analizowania. Oczywiście, są dziedziny życia, w których różne rzeczy planuję (mam na myśli choćby większe wydatki czy wakacje), ale i tu zachowuję sporą powściągliwość.
Kiedy zaczynałam pisać ten tekst nie sądziłam, że dojdę do etapu artykułowania czegoś w rodzaju życiowego motta. Ha, tak to jest, kiedy zaczyna się pisanie tekstu bez planu! Podejrzewam, że moje dzisiejsze głębokie przemyślenia nie są w stanie konkurować z tymi autorstwa Paolo Coelho i nigdy nie trafią na listę „top 10 najlepszych życiowych mądrości”. Nawet tego nie planuję, bo plany, podobnie jak pieniądze, szczęścia nie dają. Na pewno nie będę hołdować kultowi planu i żyć w szponach planowania, nie chcę też, aby moje życie wyglądało jak żywa reklama aplikacji do organizacji życia.
Zdjęcie: źródło