Choć z wakacji wróciliśmy zaledwie tydzień temu, wydaje się, że upłynęły już długie miesiące… Początek roku szkolnego przeszedł przez nasze rozleniwione po urlopie życie jak tajfun i na otrzeźwienie zostawił nam prezenty w postaci Zosi buczącej w przedszkolu, Ani wstającej o 5:40 (żeby zdążyć na busa), zamieszania z grupami Ali i Zuzy w szkole muzycznej oraz trzech zebrań w różnych placówkach oświatowych pod rząd (plus czwarte za kilka dni). Ach, i jeszcze małe sprzątanko po remoncie, który się odbywał u nas w domu, podczas gdy my wygrzewaliśmy stare i młode kości na włoskich plażach… I chyba to wszystko. Ale nie bedę się specjalnie dużo rozpisywać o tzw. sprawach bieżących, napiszę jeszcze trochę o Włoszech. Trochę dlatego, żeby nieco przedłużyć działanie klimatu wakacyjnego, a trochę też i dlatego, że kiedy kilka miesięcy temu sama szukałam jakichś informacji na temat wakacji w Abruzji – to znalazłam bardzo niewiele. Owszem, były artykuły typu „Top 10 attractions in Abruzzo” czy „Pescara in one day”, ale chodziło mi o coś innego.
Czemu znów Włochy? Były to już nasze trzecie z rzędu włoskie wakacje, przedtem przydarzyło nam się tam pojechać jeszcze chyba 3 razy; wychodzi na to, że jest to najczęściej przez nas odwiedzany kraj. Powodów jest wiele, ale najważniejsze to klimat, jedzenie i stosunkowo niewielka odległość od Polski. Na wakacje najwygodniej i najtaniej jest nam dojechać własnym samochodem, jeśli więc – jak my – na wakacje wybieracie miejsca z łagodnym klimatem, ciepłym morzem i dobrym jedzeniem, to Włochy stają się wyborem oczywistym. Nie mamy jak dotąd takiej jednej, jedynej, najlepszej włoskiej miejscówki, więc co roku jedziemy w inny rejon tego kraju. W tym roku zapuściliśmy się najdalej – jak dotąd – na Południe, właśnie do Abruzji.
Przed wyjazdem Abruzja kojarzyła mi się tylko z dużym trzęsieniem ziemi z 2009 roku. Było to zdarzenie tragiczne w skutkach: w różnych miejscach tego regionu zginęło wówczas ponad 300 osób, rannych zostało około 1500, a tysiące domów zostały zniszczone. Choć od tamtych wydarzeń upłynęło już 9 lat, w Abruzji nadal widać ich skutki – obecnie już na szczęście głównie w postaci prac budowlanych.
Czy do tej całej Abruzji warto tłuc się 1600 km? Hm, to zależy, czego oczekujemy od miejsca, w którym planujemy wypoczywać. Abruzja ma w pewnym sensie pecha, ponieważ jest położona na tyle daleko na południu Włoch, że jeśli ktoś decyduje się zapuszczać w te strony, zazwyczaj jedzie jeszcze kawałek dalej, w stronę Bari. Za przeciwległym wybrzeżu położony jest z kolei Rzym, a nieco wyżej Toskania, czyli – jakby nie patrzeć – topowe włoskie atrakcje, z którymi trudno konkurować. Na tym tle Abruzja wypada nieco blado. Ale to, co może być postrzegane jako minusy tego regionu, dla wielu osób stanowi niewątpliwą zaletę. Tłumów tu nie uświadczysz, plaże nawet w sezonie (my byliśmy w połowie sierpnia 2018) są pustawe, a ceny przyjemnie niskie. Kiedy kilka lat temu byliśmy na północy Włoch, w rejonie Comacchio, ciężko było namierzyć pizzę za 5-6 EUR – w Abruzji właśnie od takich kwot zaczynały się ceny pizzy w nadmorskich knajpkach. Ceny w supermarkecie Simply znajdującym się przy nadmorskiej promenadzie w naszym miasteczku były takie same, jak w dużym sklepie tej samej sieci, położonym kilka kilometrów dalej.
Nie nastawialiśmy się na maksymalne wykorzystanie naszych dwóch tygodni na zwiedzanie regionu. Wolimy raczej wplatać pojedyncze wycieczki w ciąg plażowo-morski, bo ten typ wypoczynku odpowiada nam najbardziej. Zanim więc napiszę, co zobaczyliśmy w Abruzji, zatrzymam się chwilę przy największej – z naszego punktu widzenia – atrakcji, jaką był Adriatyk. Trudno znaleźć tu jakiś minus: jest łagodne zejście do wody, jest piaszczysta plaża, są muszle, w wodzie zero glonów, jeżowców i tym podobnych żyjątek. Nasz apartament znajdował się jakieś 10 m od plaży, w tym roku odpadło nam więc męczące tachanie całego plażowego majdanu w wózku i przeróżnych siatach, jak również marudzenie zmęczonych młodszych plażowiczek. Przyznam, że to rozwiązanie bardzo przypadło nam do gustu i na pewno w kolejnych latach też będziemy polować na podobnie zlokalizowane kwatery. Problem pewnie będzie stanowić cena, bo tak jak wspomniałam – te w Abruzji są znacznie atrakcyjniejsze, niż np. w Toskanii czy Ligurii. Mieszkaliśmy w miasteczku Silvi Marina, położonym niedaleko Pescary, którego cechami głównymi są plaża o długości ponad 7 km oraz nieco krótsza nadmorska promenada. Samo Silvi to miasteczko jest na tyle niewielkie, że po dwóch tygodniach pan z naszej ulubionej lodziarni witał nad od progu okrzykiem „salve!”, a ja zaraz potem zwracałam się do niego naszym standardowym „sei gelati per due, per favore”.
Po promenadzie popołudniami i wieczorami przetaczały się tłumy wypoczywających tu turystów (głównie Włochów), spożywających lody, smażone kalmary czy pizzę. Niektórzy przesiadywali w knajpach czy na ławkach, zatopieni w rozmowie, inni po prostu spacerowali, przyglądając się przechodniom. Wakacyjna klasyka, można by rzec.
Plaża w Silvi obejmuje zarówno odcinki płatne, jak i bezpłatne, tzw. spiaggia libra. Wbrew pozorom bardziej zatłoczone są te pierwsze, choć jak widać na zdjęciach, także i tam było całkiem sporo luzu. W niektóre dni bywało nawet pustawo. Nie byliśmy też nieustannie atakowani przez sprzedawców przeróżnych plażowych akcesoriów, jak to miało miejsce rok temu w Marche.
Co robić w Abruzji oprócz plażowania? U nas na pierwszy ogień poszła Ortona – nie bez powodu piszę o pierwszym ogniu w kontekście tego miasteczka, ponieważ w 1943 roku pod Ortoną rozegrała się bitwa pomiędzy wojskami niemieckimi i kanadyjskimi, określana mianem „małego Stalingradu”. Ortona oferuje sporo, choć nie jest to atrakcja turystyczna wzbudzająca u rozmówcy reakcje typu „Wow! Byliście w Ortonie!!! Ale wam zazdroszczę!!”. Nam spodobała się już sama promenada biegnąca brzegiem klifu, skąd po jednej stronie widać spory port , po drugiej – pozostałości zamku aragońskiego. Zamek warto zwiedzić (wstęp bezpłatny) choćby dla takich widoków:
O zamku czytałam już wcześniej, natomiast jakoś nie natknęłam się wcześniej na wzmiankę o grobie św. Tomasza Apostoła, znajdującym się w bazylice w Ortonie. Do samej bazyliki niestety nie udało nam się wejść (była zamknięta na cztery spusty), musiało nam więc wystarczyć obejrzenie jej z zewnątrz i przeczytanie tablic przed wejściem. Co ciekawe, 5 lat temu utworzono szlak pielgrzmi prowadzący z Rzymu do Ortony, nazwany oczywiście Il Cammino di San Tommaso. Długość szlaku to ok. 300 km, a czas jego przejścia to mniej więcej 16 dni. Od razu pomyślałam, że byłby to całkiem niezły plan na przyszłość – słynnego Il Camino raczej w najbliższych latach nie mam szans przejść, potrzeba na to zbyt wiele wolnego czasu. Ale takie 300 km brzmi znacznie bardziej realnie… Tu mały off-topic (choć tylko częściowo off): pisałam kilka miesięcy temu o pielgrzymko-wyprawie, wspólnej z moją sąsiadką Elą, do Kalwarii Zebrzydowskiej. W lipcu wybrałyśmy się pieszo do Tyńca (ok 25 km z naszej wsi), w najbliższych planach mamy Szczyrzyc lub Staniątki. Takie piesze trasy do 30 km to jeden dzień wędrówki, więc nie są to wyprawy bardzo skomplikowane logistycznie. Zreszta, gdyby takie były – raczej ani ja, ani Ela nigdzie byśmy się nie wybrały. Ale kusi mnie trasa taka jak ta z Ortony, już wymagająca sporych przygotowań. Rozmawialiśmy na ten temat po powrocie wakacji z Ukochanym Mężem i kto wie, może za parę lat uda nam się pomysł takiej wyprawy zrealizować. Poczytałam już trochę na temat tej trasy i co ciekawe, Włosi wpisują te i inne nowo utworzone trasy pielgrzymkowe w coraz popularniejszy na Półwyspie Apenińskim nurt turystyki określany jako turismo esperienziale (co można chyba przetłumaczyć jako “turystyka doświadczeń” czy “turystyka doświadczająca”, nie wiem, czy te terminy funkcjonują w jakikolwiek sposób u nas – więc wybaczcie potencjalne błędy). Całość kojarzy mi się z częściej używanym u nas terminem slow tourism: czyli wypoczynek będący przeciwieństwem wypraw typu „zobacz wszystkie zamki nad Loarą w 7 dni”. Ma być spokojnie, bez pośpiechu, najlepiej właśnie z buta. Chyba, że ktoś lubi inaczej – na szczęście dostępnych opcji wypoczywania nie sposób zliczyć, więc dla każdego znajdzie się coś miłego, a już we Włoszech – to na pewno.
Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy, robiąc sobie przerwę w plażowaniu, była Pescara. Jest to spore miasto portowe, we Włoszech znane przede wszystkim z tego, że jest miejscem urodzenia wielkiego XX-wiecznego włoskiego poety, pisarza i polityka, Gabriele D’Annunzio. Moja znajomość literatury włoskiej niestety nie obejmuje twórczości D’Annunzio, w zasadzie to wiem o nim tylko tyle, że „wielkim poeta był” i jakoś w latach trzydziestych ubiegłego wieku usilnie i (chyba) bezskutecznie próbował poderwać Tamarę Łempicką. Może nawet te zaloty miały miejsce w Pescarze? Kto wie. W każdym razie wizyty w tym mieście nie potraktowaliśmy jako spaceru śladami pana D’Annunzio, był to dla nas bardziej wypad na zakupy. Tak jakoś wyszło. Sklepów w centrum jest całkiem sporo, ceny nie odstraszają, widać, że Pescara to nie Rzym czy Mediolan. Z atrakcji mniej komercyjnych – warto przejść się po Ponte del Mare, moście dla pieszych i rowerzystów zawieszonym nad brzegiem morza. My podziwialiśmy z mostu wyczyny kite-surferów i sami uważaliśmy na to, żeby nas nie zwiało. Bo o ile na poziomie plaży wiało bardzo, to wyżej, na poziomie mostu, wicher dosłownie urywał głowy. Gdybyśmy mieli więcej czasu – pewnie wybralibyśmy się do willowej dzielnicy położonej w południowej części miasta, gdzie można podziwiać budynki pochodzące z początku ubiegłego wieku, zbudowane w stylu art nouveau. Jednym z bardziej znanych jest Aurum, dawna fabryka trunków wyskokowych, z wielkim dziedzińcem, gdzie organizowane są różne imprezy kulturalne. No, ale tam nie dotarliśmy (wszystko przez ten wicher). Pescara już na zawsze będzie mi się kojarzyć z wichurą i podróżą pociągiem, pierwszą w życiu Zosi. Dla niej samej była to zdecydowanie największa atrakcja jeśli chodzi o pobyt w tym mieście.
Na koniec zostawiłam to, co mi się podobało najbardziej: czyli Castel del Monte. Jest to małe średniowieczne miasteczko, przytulone do zbocza gór, z bogatą filmową przeszłością. Castel del Monte znajduje się w głębi kraju, a dokładnie w parku narodowym Gran Sasso. Gdybym była fanką spędzania wakacji na górskich wędrówkach – to na pewno bym się do Gran Sasso wybrała na dłużej. Jest tu trochę dziko, pustawo, a na niemalże każdym szczycie znajduje się średniowieczne miasteczko, zamek albo jakieś ruiny. Stwierdzenie, że „W Abruzji jest więcej zamków niż owiec”, które znalazłam na jakimś jakimś angielskim blogu i które mnie ubawiło, w Gran Sasso okazuje się zadziwiająco prawdziwe. Oprócz Castel del Monte można też zobaczyć położone nieopodal Castevecchio Calvisio, Rocca Calascio, Santo Stefano di Sessanio i pewnie jeszcze kilka innych, które mijaliśmy, a których nazw nie znam. My poprzestaliśmy na Castel del Monte, po którym łaziliśmy kilka godzin, i uznaliśmy, że tyle nam wystarczy. Gdybyśmy byli bez Zosi, pewnie pokusilibyśmy się o wspinaczkę na Rocca, ale 3 kilometry wędrówki po dość niebezpiecznie wyglądającym zboczu z trzylatką to chyba nie był najlepszy pomysł.
Castel del Monte ma bogatą filmową przeszłość, w kilku miejscach stoją tablice z plakatami filmów, w których miasteczko “zagrało”. Trudno się dziwić tej popularności wśród twórców X muzy: spacerując po Castel del Monte, czujemy się trochę jakbyśmy przenieśli się do średniowiecza. Mi Castel del Monte skojarzyło się z francuskim Mt St Michel. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do tego słynnego miasteczka-góry tutaj prawie nie ma turystów, panuje cisza i spokój, nie ma straganów z chińskimi pamiątkami i nikt nie trąca cię co chwilę ci selfie-stickiem. Ponieważ odwiedzając Castel del Monte jesteśmy dość wysoko w górach, w porównaniu z wybrzeżem powietrze jest tu znacznie chłodniejsze, przyjemnie rześkie i przejrzyste.
Miasteczko tworzy labirynt małych, krętych uliczek, prowadzących to w górę, to dół. Co ciekawe, pod miastem uliczki zmieniają się w sieć korytarzy i tuneli, które przed wiekami miały bardzo praktyczne zastosowanie: pozwalały mieszkańcom schronić się przed najeźdźcami oraz przemieszczać się zimą, kiedy śnieg uniemożliwiał im korzystanie z ulic. Oczywiście, tunele obok aspektu praktycznego miały też i ten tajemniczy: podobno mieszkały w nich czarownice. Pozostałością po tych wierzeniach z dawnych wieków jest organizowana w połowie sierpnia „Noc Czarownic”, na która już się nie załapaliśmy (jakoś nie żałuje), za to udało nam się natrafić na coś, co chyba jest pozostałością po tegorocznej „Nocy”…
Podczas naszego kilkugodzinnego pobytu w Castel del Monte spotkaliśmy chyba ze 4 turystów, poza tym – w miasteczku panowała cisza jak makiem zasiał. Nawet pies nie szczekał. Spacerując wąskimi uliczkami, często chcąc nie chcąc zaglądałam mieszkańcom do domów i czułam się z tym trochę dziwnie – pytanie, jak czują się oni, gdy zwiedzających jest znacznie więcej, niż było podczas naszej wizyty. Może kiedy robi się już naprawdę tłoczno, korzystają ze swoich tuneli i uciekają przed naporem żądnych zdjęć wycieczkowiczów? W każdym razie miasteczko ma specyficzny, urokliwy klimat, przy czym całość nie sprawia wrażenia zamieszkałego skansenu: tu i ówdzie stoi fotel, tam deska do prasowania, tu ktoś wystawił garnek przed drzwi, a tam suszy się pranie. Jest tu pięknie, niezbyt pocztówkowo i – jak dla mnie – nieco klaustrofobicznie.
Jeśli chodzi o nas i o zwiedzanie – to by było na tyle. Oczywiście w Abruzji jest jeszcze sporo ciekawych miejsc, choćby wspomniany już przez mnie park narodowy Gran Sasso, wybrzeże Vasto, L’Aquila. Gdybyśmy te wszystkie miejsca zobaczyli, na pewno wrócilibyśmy bogatsi o ileś tam zdjęć, wrażeń, może zachwytów. Ale też z pewnością wrócilibyśmy zmęczeni marudzeniem dzieci podczas pokonywania dodatkowych setek kilometrów, na pewno byśmy tyle nie popływali, nie zobaczyli wschodu słońca na plaży, nie przeczytali tylu książek, a pan z lodziarni w Silvi nie wołałby do nas od progu „salve!”.
Był to jeden z tych wyjazdów, które można krótko i trafnie podsumować mówiąc po powrocie: odpoczęłam.
PS. A tak w ogóle – to najwyraźniej chwilowo blog zmienia charakter na podróżniczy… Tak jakoś wyszło. Ostatnio był Berlin, teraz Włochy, a za tydzień… nareszcie Oslo! Harry Hole, przybywamy!