Gdybym potraktowała mój mózg jak wyszukiwarkę, po wpisaniu hasła “wiejskie zakupy” wyświetliłby mi z pewnością takie oto obrazy: świeże mleko prosto od krowy w tak zwanej kance; biały ser z odciśniętym wzorem gazy, w której jeszcze nie tak dawno ociekał, wisząc sobie w spiżarce; warzywa i owoce z ogródka pani gospodyni, cóż z tego, że trochę poobijane, jak przecież niepryskane; jajka z przyklejonymi jeszcze piórami kur, ale za to jakie wielkie. Żeby dopełnić obrazu, pasuje jeszcze wspomnieć o nieco bardziej upiornych pozycjach zakupowych, które jednak gdzieś tam w zakamarkach pamięci mój mózg przechowuje: o półtuszce prosiaka czy połówce cielaka, skrupulatnie poowijanym w gazety i folie, i w takiej formie transportowanym do pustych zamrażarek w mieście. Całe to wiejskie dobro zapewniało kiedyś spragnionym zwierzęcego białka rodzinom obfite obiady na długie tygodnie.
Te obrazy obraz może i dobrze oddają klimat wiejskich zakupów, ale raczej tych, które miały miejsce dobre kilka dekad temu. Teraz też można kupić jaja z piórami czy cielęcinę w gazecie, no, ale to już trzeba mieć dojścia do sprawdzonego rolnika, a to nie jest wcale takie proste. Dziś “wiejskie zakupy” oznaczają coś całkiem innego. Model współczesny jest zdecydowanie bardziej miastowy i bardziej powszechny: to model dyskontowy.
Dyskont usytuowany na terenach wiejskich jest jak epicentrum zakupowe. Wiadomo, mamy tu i inne, mniejsze i większe sklepy wiejskie; niektóre z nich nadal są „gieesami”, inne przekształciły się w „dece” – ale dyskont to zawsze dyskont. Teoretycznie jest dobrze i tanio. Mieszkaniec wsi też chce mieć dostęp do reklamowanych w radiu promocji, więc do dyskontu zagląda, jeśli sklep jest w odległości mniejszej niż 30 km od domu. W weekendy na parkingu przed dyskontem kłębi się prawdziwy tłum, tak więc wtedy staram się ten sklep omijać, ale w tygodniu – to co innego. “Mój” dyskont chyba niczym specjalnym się nie wyróżnia: jest to typowy przedstawiciel popularnej sieci handlowej, stawiającej na ekspansję w naszym kraju. Nic więc dziwnego, że pojawił się w końcu i w naszej okolicy, i to w dodatku w bezpośrednim sąsiedztwie szkoły moich córek. Tak więc rozumiecie, że chcąc nie chcąc – jestem tam częstym bywalcem. Nawet śmiem twierdzić, że zdążyłam już ten mój dyskont całkiem nieźle poznać. Ale zacznijmy od początku.
Jest, dajmy na to, wtorek, jakoś tak po 16. Odwiozłam właśnie Zuzę na zajęcia i mam mniej więcej 40 minut na załatwienie zakupów. Wkraczam do wnętrza sklepu przez automatyczne szklane drzwi i na wstępie – zgodnie z regułami sztuki zakupowej – powinny mnie witać oczekujące w pogotowiu koszyki na zakupy oraz świeże kwiaty. Niestety, nic z tego. Kwiaty w wiejskim dyskoncie dziwnym zrządzeniem losu wyglądają na jeszcze bardziej zmęczone ode mnie samej. No, chyba że do świeżych kwiatów zaliczę też przemalowane na złoto i srebrno sukulenty, bo po nich z powodu warstw farby trudno poznać, czy są pierwszej, czy ostatniej młodości. Tyle w temacie kwiatów. Koszyka natomiast nigdy nie ma w przewidzianym dla niego miejscu. Po koszyk należy się udać w pobliże kas, a jeśli i przy kasach nic nam się nie trafi – trzeba czatować, aż ktoś swój koszyk opróżni i odstawi na bok. Wtedy siup! i już chwytamy zdobycz za rączkę i możemy ruszać na salę. Załóżmy, że tym razem dość szybko udało mi się dostać koszyk, taki do ciągnięcia, i to całkiem sprawny, to znaczy z działającymi kółkami i nieurwaną rączką. Mam w zasadzie do kupienia tylko kilka rzeczy, ale już przy owocach spotykam dawno niewidzianą mamę Kasi z IV B, z którą zawsze jest tak miło uciąć sobie pogawędkę. Wymieniamy więc z mamą Kasi arcyciekawe plotki przez krótszy lub dłuższy czas. W przypadku dłuższych plotek polecam zaopatrzenie najmłodszej pociechy w bułę, aby w sposób nieinwazyjny utrzymać ją (pociechę, nie bułę) choć przez chwilę w cichym skupieniu. Przy okazji postoju i plotek dobrze jest też w miarę sprawnie dokonać zakupu warzyw/owoców, jeśli zaistniała taka potrzeba. Załóżmy, że u mnie tego dnia zaistniała, i mam do wyboru na przykład francuskie jabłka, włoskie gruszki, holenderskie pomidory i rodzime śliwki. Naprawdę jest z czego wybierać i nie ma się do czego przyczepić.
Po zakończeniu sympatycznych pogaduszek i zapakowaniu do woreczka jabłek kontynuuję zakupy, zerkając przy okazji na zegarek, bo a nuż nadeszła pora odebrania jednej z córek z zajęć kształcenia słuchu. Jeśli nadeszła w istocie, to się szybko zawijam z dyskontu; jeśli nie, to brnę dalej, w kierunku wielkiej kałuży, która migocze pomiędzy lodówkami a szafami chłodniczymi. Mijając lodówki zerkam szybko, czy nie ma jakichś ryb w promocji. Jeśli są, to po chwili namysłu jednak ich nie kupuję, bo przypominam sobie nie tak dawne wywalenie 3kg małż i 2 dorad do kosza po stwierdzeniu ich ewidentnej nieświeżości. No, ale co innego kiełbaski, te schodzą tu chyba na bieżąco i można je wziąć, na dzisiejszą kolację będą w sam raz. Zaraz, zaraz, ale gdzie te kiełbaski… 2 dni temu były na najwyższej półce trzeciej szafy chłodniczej, pamiętam na pewno, ale dziś leży tam boczek w plastrach. W następnej lodówce są 2 rodzaje łososia, pasty rybne i takie tam. Kiełbasy odnajduję po dłuższej chwili tam, skąd ostatnio brałam ser żółty w plastrach. Kiełbaski lądują więc w koszyku, a mój wzrok pada przy okazji na półlitrowe butelki wody mineralnej, które by się przydały. Żeby dostać się do butelek muszę wyminąć trzy osoby przekopujące zawartość zamrażarek, jedną panią z obsługi sklepu wykładającą na półkę herbaty pakowane po 60 torebek oraz 2 palety ciastek ustawione jedną za drugą. Ciągnę za sobą koszyk na kółkach i Zosię, ale jako że mam wprawę – zgrabnie i szybko docieram do butelek, nikogo i niczego przy okazji nie potrącając. Ładuję do koszyka małą zgrzewkę i już-już mam kierować się do kas i do wyjścia, gdy wtem namierzam wzrokiem całkiem ładnego buta w postaci balerinki skórzanej o barwie pudrowego różu. Balerinka znajduje się w koszach z non foodem i sąsiaduje tam z… w zasadzie to z wszystkim, tylko nie z drugą balerinką w kolorze pudrowego różu i rozmiarze 39. Cena butów jest przyjemnie niska i nie miałabym nic przeciwko nabyciu tych konkretnych balerinek. ale pojawiają się problemy. Co z tego, że przegrzebuję kosz zawierający coś w rodzaju mieszanki towarów ze sklepu „1000 drobiazgów”, odrzucając na bok bidony z Darthem Vaderem, kubek z obtłuczonym uchwytem oraz silikonowe formy do ciast w kształcie serca. Buta nie ma i już. Zrezygnowana odkładam osamotnioną balerinkę na szczyt stosu tych różności, biorę Zosię na ręce i ruszam w stronę kasy.
Na pocieszenie myślę sobie, że przynajmniej nie muszę już przegrzebywać zwałów pieluszek jednorazowych w rozmiarze 2 oraz 3, nerwowo wypatrując rozmiaru 5. Od paru miesięcy niedobory rozmiaru 5 nie są już moim problemem, ponieważ Zosia szczęśliwie ograniczyła zużycie pieluszek. Ale co się człowiek naszukał…
Po drodze do kasy wymieniam “dzień dobry” i uśmiech z nauczycielką gry na gitarze, która wydaje się poszukiwać poszewki do poduszki stanowiącej komplet z trzymaną w ręce poszewką na kołdrę. Ciekawe, czy znajdzie… Życzę jej w myślach powodzenia i staję w kolejce do jednej z dwóch czynnych kas. Po odstaniu iluś tam minut płacę za zakupy i wychodzę.
Dla odmiany – kilka dni później wracając z pracy zatrzymuję się przy sklepie tej samej sieci, ale znajdującym się w mieście. Muszę kupić coś na obiad i wykorzystuję okazję, że jestem sama i mogę szybciej załatwić zakupy. Przy wejściu wita mnie widok tulipanów i róż, wyglądających tym razem na zdecydowanie bardziej wypoczęte ode mnie. Zaraz obok są koszyki: dwa rodzaje, sztuk wiele. Mile zaskoczona biorę koszyk i idę alejką, którą oprócz sufitowych jarzeniówek oświetla także dyskretne światło bijące z lodówki wyładowanej ciastami. Ale luksus! Idę szybko po coś tam na obiad, a w drodze do kasy mijam – oprócz palet – także ładnie poukładane buty, neonowe dekoracje ścienne czy co tam aktualnie mają w gazetce. W każdym razie, cokolwiek to jest, jest poukładane i jest tego do pary. Aż miło popatrzeć! Do kas nie ma długich kolejek, ale temu akurat się specjalnie nie dziwię, w końcu w promieniu 500 metrów są jeszcze 4 podobne sklepy oraz jeden hipermarket. Miło i sprawnie się robi te zakupy, nie powiem, tylko jakoś tak mało swojsko i oczywiście nikogo znajomego nie spotykam. Żadnych plotek ani wymiany grzeczności nad poszewkami.
Ale jedno się nie zmienia. Niezależnie od tego, w jakim sklepie robię zakupy, czy stoję do kasy w kolejce kilometrowej czy jesteśmy tylko we dwie z tamta panią – zawsze to czuję. To trącanie łokciem przez osobę za mną, która właśnie wykłada z koszyka cukier na taśmę. To napieranie biodrem. To najeżdżanie wózkiem na odcinek lędźwiowy mojego kręgosłupa. Ktoś mi nasapie prosto do ucha i nachucha na szyję, a ktoś inny zagłuszy skutecznie moje myśli rozmową na temat sensowności kupna dostawczego mercedesa, skoro na 2 dni w tygodniu to chyba bardziej opłaca się pożyczyć, i to raczej iveco. Moje pragnienie zachowania dystansu pozostanie niestety niezaspokojone. Zawsze i w każdym sklepie. Pewne rzeczy są niezmienne, niezależnie od tego, czy zakupy robimy w mieście, czy na wsi.
Zdjęcie: źródło