Work-life balance: ktoś to w ogóle widział?

Ostatni tydzień mnie wymiął, wymęczył i wydrenował z sił. Jak mało który. Niby zawsze jest dużo obowiązków, roboty i wszystkiego, ale w minionym tygodniu to już była przesada. Stresy okołokomunijne (bo jakieś tam jednak były), konkurs dziewczyn w szkole muzycznej, wyjazd Ani na wycieczkę z gimnazjum (niby nic, ale trzeba było wstać w sobotę o 4 rano i dziecko wyprawić), zepsuta pralka, szczepienie Zosi, biały tydzień… Do tego jeszcze i w pracy nie narzekałam na brak zajęć, takich bardziej z gatunku wyzwań. Wszystkie te rzeczy miały swój wpływ na to, że w sobotni wieczór na Festiwalu Muzyki Filmowej poczułam już takie zmęczenie, że ziewałam nawet podczas fragmentów muzyki do „Assassin’s Creed”.

Mogę sobie ziewać i użalać się nad sobą, że taka jestem wykończona, ale w sumie i tak mam fuksa: mogę pracować zawodowo na część etatu, dokładnie na trzy czwarte. Dzięki temu na ogół udaje mi się utrzymywać względną równowagę pomiędzy obowiązkami zawodowymi a domowymi, no, chyba, że pojawiają się dodatkowe atrakcje jak w ubiegłym tygodniu – wtedy bywa ciężko. Ale zastanawiam się, jak byłabym w stanie upchnąć wszystkie dodatkowe rzeczy plus te wszystkie normalne typu gotowanie, bieganie, wożenie dzieci do szkoły – gdybym pracowała na cały etat. Pewnie nie dałabym rady. I albo wcale nie pracowałabym zawodowo, albo pracowałabym, a tych wszystkich „dodatków” po prostu by nie było.

Wachlarz konfiguracji, w jakich można łączyć pracę zawodową i życie rodzinne, jest szeroki: poczynając od rezygnacji z pracy i tak zwanego siedzenia w domu, po pracę na kilka etatów połączoną z zatrudnianiem niani, pani do sprzątania, pani do gotowania i pana od ogrodu. Gdzieś pomiędzy plasuje się posiadanie własnej firmy czy praca na część etatu, a także praca dorywcza, umowy o dzieło i zlecenia, na ogół wszystko to w komplecie z nieco większym luzem w portfelu. Wszystkie te opcje na ogół opierają się na schemacie „albo-albo”: albo masz czas na spacery z dzieckiem (ale nie masz za dużo kasy), albo robisz karierę (ale z dziećmi najwięcej czasu spędza twoja teściowa lub niania). A co, jeśli ktoś chce pracować zawodowo, mieć stały dochód, ale równocześnie chce mieć także czas na ugotowanie obiadu, pójście z dzieckiem na spacer i obejrzenie ostatniego odcinka „Żon Hollywood”? Nieskromnie zaznaczę, że tym kimś jestem ja. Czy te moje wyobrażenia to fanaberia, czy najnormalniejsza rzecz pod słońcem?

Osobiście nie wierzę w istnienie idealnych proporcji pomiędzy pracą a życiem rodzinnym. Może zawsze robiłam coś źle, a może po prostu nie da się mieć wszystkiego idealnie dopiętego na sto procent. Obstawiam to drugie. Owszem, można ustalać priorytety, doskonalić organizację pracy i dzielić domowe obowiązki, a doba i tak będzie na coś tam za krótka. Zdążysz się z czymś wyrobić w pracy, to ucieknie ci bus, zrobisz obiad na dwa dni, ale za to nie poczytasz dziecku książki, i tak dalej. Już dawno temu przestałam się łudzić, że dam radę wszystko idealnie ogarnąć i zawodowo, i domowo. Zadowalam się więc kruchą równowagą osiągniętą między innymi dzięki temu, że pracę kończę około godziny 13, po czym udaję się do tak zwanych domowych pieleszy. W porównaniu z pracą na cały etat, która znam bardzo dobrze, ta opcja jak dotąd sprawdza się świetnie.

Jeśli chodzi o inne niestandardowe opcje zatrudnienia, wiele spośród moich koleżanek pracuje we własnych firmach. Samozatrudnienie jest znacznie bardziej popularne niż niepełny etat, i chyba nie tylko w moich kręgach towarzyskich. Motyw kobiety zakładającej własną firmę jest obecnie bardzo modny: odnajdziemy go i w wywiadach, i w tekstach poradnikowych na różnych portalach, w listach do redakcji, reklamach funduszy europejskich czy sieci komórkowych. Chcesz mieć niezależność, swobodę działania, rozwój, pieniądze i jeszcze czas z rodziną? Załóż własną firmę i zacznij wreszcie pracować na własny rachunek! Czasem się zastanawiam, czy to nie jest jakaś zakrojona na szeroką skalę promocja samozatrudnienia, tak to wszystko pięknie i ładnie wygląda.

Brzmi kusząco, zgadzam się, ale co z takimi jak ja? Też chcę zarabiać, mieć swobodę i rozwój, ale niekoniecznie marzy mi się własna firma. Pasuje mi, że ktoś inny zajmuje się moim ZUS-em, podatkami, zdobywaniem nowych zleceń. Korzystam z tak zwanego socjalu, mam prawo do płatnego L4 czy urlopu macierzyńskiego, a różnie z tym bywa, jeśli chodzi o samozatrudnienie. Myślę, że wiele pracujących kobiet (a może mężczyzn też?) dążąc do względnej równowagi pomiędzy życiem prywatnym a zawodowym, i mając do wyboru pracę na część etatu oraz założenie własnej firmy – jednak wybrałoby to pierwsze. Niestety, nie każdy ma taki wybór, i założenie własnej firmy często nie jest wynikiem świadomego wyboru, tylko jedyną dostępną w danej sytuacji opcją.

Nie wszędzie jest tak, jak u nas. Często zdarza mi się współpracować z zagranicznymi oddziałami mojej firmy i widzę wyraźnie, że to, co u nas jest rzadkością, w UK czy USA nie jest niczym nadzwyczajnym. Oto garść przykładów: „Pracuję w środy, czwartki i piątki”; „Mam małe dzieci, pracuję tylko wieczorami”; „Pracuję na ogół z domu, tylko sporadycznie pojawiam się w biurze”. Wygląda na to, że kobiety w innych krajach nie mają takich problemów ze znalezieniem zatrudnienia na część etatu, jak u nas. W Polsce praca w niestandardowym wymiarze godzin i według bardziej elastycznych grafików to wciąż jeszcze rzadkość. W wielu firmach obowiązują “standardy” pracy rodem ze starej szkoły harówy z lat 90., według której za normę uchodzi praca po kilkanaście godzin na dobę, nadprogramowe godziny są traktowane jako wyraz uwielbienia dla firmy i lojalności, i generalnie należy dziękować, że ktoś nas łaskawie zatrudnił, bo tłumy kandydatów tylko czekają na nasze stanowisko. Ja mam chyba w życiu trochę szczęścia, bo powyższy opis sytuacji mnie akurat nie dotyczy. Jeśli natomiast ktoś z Drogich Czytelników rozpoznaje w powyższym opisie własne zawodowe podwórko i ma go dość, to oprócz poszukiwania nowego zajęcia dodatkowo proponuję mocno trzymać kciuki za millenialsów, bo oni dość głośno sprzeciwiają się akceptacji takich standardów (i dobrze).

Żeby jakoś podsumować ten przydługi wywód –  dla mnie ideałem jest takie połączenie życia prywatnego i zawodowego, żeby można było żyć szczęśliwie z rodziną i nie martwić się, czy wystarczy nam kasy na życie. Do tego w jakimś sensie cały czas dążę i to jest dla mnie ucieleśnienie idei work-life balance. Brzmi ładnie, ale prawdę mówiąc – o wszelkich takich dążeniach, części etatu i tym podobnych mogłabym tylko pomarzyć, gdyby nie Ukochany Mąż i jego praca. Na cały etat, rzecz jasna.