“Wykapana mamusia!”

 

Co czujecie, jeśli ktoś widząc Was razem z Waszym dzieckiem (lub dziećmi) wykrzyknie: „Toż to wykapana mama!”, „Cały ty!”, „Ale do ciebie synuś podobny!”, „Nooo, ale córki to się nie wyprzesz!”? Zgaduję, że słysząc takie okrzyki poczujecie przede wszystkim zadowolenie i uznacie, że rozmówca właśnie miło się zachował, wypowiadając takie słowa. Fakt podobieństwa naszego potomstwa do nas samych to w końcu powód do dumy (a nawet chwalenia się, czemu nie) i jest nam miło, gdy to podobieństwo dostrzegają i inni. Poza jakimiś skrajnymi przypadkami-wyjątkami zawsze cieszymy się, kiedy ktoś to podobieństwo podkreśla. Prawidłowość ta dotyczy zarówno podobieństwa fizycznego, jak i podobnych zachowań czy zainteresowań; wiadomo, niezależnie od przekonań religijnych czy nawet ich braku – wszyscy czujemy się mniej lub bardziej twórcami naszych dzieci. Nieskromnie i niejako z automatu chcemy, żeby nasze dzieci były do nas podobne.

Patrzę na moje córki i myślę sobie, że jeśli wziąć pod uwagę sam wygląd fizyczny – to nic dziwnego, że nie słyszę za często uwag na temat ich podobieństwa do mnie. OK, jeszcze w przypadku Ani zdarza się, że ktoś powie „cała ty”. Natomiast jeśli chodzi o Alę, to jest zupełnie na odwrót; w przeszłości często zdarzało się, że ktoś brał mnie za jej nianię. A kiedy tłumaczyłam, jak się sprawy mają w rzeczywistości, mój rozmówca zawsze reagował zdumieniem, czasem nawet z lekką domieszką podejrzliwości. No bo faktycznie – ja zdecydowanie ciemnowłosa, ciemna karnacja, a Ala w wieku wczesnodziecięcym o włosach prawie białych i takiej cerze; ciężko w ogóle dostrzec pokrewieństwo na pierwszy rzut oka.

Podobieństwo fizyczne to jeden aspekt sprawy – ale ciekawie zaczyna się robić dopiero, kiedy przejdziemy do podobieństwa (lub jego braku) w zachowaniach i zainteresowaniach. Tu jeszcze wyraźniej widać, że zazwyczaj bardzo chcemy, aby nasze dzieci były do nas podobne. Żeby dzieliły z nami nasze pasje (jeśli takowe mamy) lub przynajmniej lubiły to samo, co i my. Nic specjalnie odkrywczego, zwyczajny mechanizm, który zapewne wszyscy znamy z własnego życia: jeśli ja uwielbiam chodzić po górach, to najprawdopodobniej będę zabierać swoje dziecko na górskie wyprawy od najmłodszych lat; jeśli interesuje mnie łowienie ryb – to bardzo prawdopodobnie, że zainteresuję też tym i moje dzieci; jeśli kocham czytać książki – to na pewno tą miłością zarażę również swoje pociechy. To ostatnie to właśnie o mnie. Dawniej właśnie w kwestii książek przyjmowałam za pewnik, że wszystkie moje dzieci będą takie, jak ja: że czytanie będzie jednym z ich ulubionych zajęć. Bo niby czemu miałam zakładać inaczej? Ostatecznie dzieci są przecież podobne do rodziców.

Gdyby tylko wszystko w życiu dało się zaplanować i zaprogramować od A do Z, zapewne wszystkie moje córki uwielbiałyby czytać – zupełnie jak ich mama. Ale oczywiście wiadomo, że to niemożliwe i ku mojemu zdumieniu zostałam mamą dziecka, które nie cierpi czytać. Paradoksalnie jest to właśnie to dziecko, któremu czytałam najwięcej książek, w zasadzie od urodzenia: najpierw różnych wierszyków, bajek, potem baśni, opowieści o przygodach Plastusia, Karolci, Muminków i całej rzeszy najróżniejszych postaci. Pewnie wydawało mi się wówczas, że patrząc na moją córeczkę, patrzę na przyszłego mola książkowego, bo przecież chciałam, żeby była taka, jak ja – żeby podzieliła moją miłość do książek. A w praktyce? W praktyce minęło kilka lat i jakoś tak dziwnym trafem okazało się, że przyszły mól książkowy dostaje alergii na widok druku i ucieka gdzie pieprz rośnie, kiedy ma przeczytać cokolwiek. Lektury są be. Podsuwane przez matkę książki również. Dziecko ma wręcz awersję do czytania i zmierza prosto w stronę powiększania szeregów nieczytającej części ludności. Zupełnie nie tak, jak sobie wyobrażałam. Zupełnie nie tak, jak obiecują w tych wszystkich akcjach promujących czytelnictwo: czytaj dziecku codziennie przez ileś tam minut, czytajcie razem, chodźcie do księgarni i biblioteki.

Być może dla wielu z Was te moje wynurzenia zabrzmią trochę głupio, w końcu chodzi tu tylko o czytanie, nie przesadzajmy… Ale równie dobrze możecie zamiast czytania wstawić sobie cokolwiek, jakąś inną czynność, hobby, rys charakterologiczny, który chcieliście przekazać wraz z genami swojemu dziecku i robiliście w tym celu wiele – a jednak do końca się to nie udało. Wówczas zaistniałą sytuację odbiera się jako pewnego rodzaju porażkę, fiasko naszych starań, aby dziecko było „jak ja”. Przyznaję, był czas, kiedy awersja jednej z moich córek do książek strasznie mnie wkurzała i próbowałam z tym stanem rzeczy walczyć na różne sposoby: motywowaniem, zachęcaniem, podsuwaniem potencjalnie interesujących lektur. No bo jak to jest możliwe, żeby moje dziecko aż tak bardzo się ode mnie różniło, i to w kwestii tak w sumie dla mnie ważnej? Dlaczego nie jest taka, jak ja?

Wydaje mi się, że w tym pragnieniu dostrzegania podobieństwa dziecka do nas samych jest sporo rodzicielskiej ambicji i chęci pochwalenia się światu swoim dziełem – którym w tym przypadku jest nasze dziecko. Nie trzeba być jakimś szczególnym tyranem czy despotą, żeby dzień w dzień i z pełnym przekonaniem wtłaczać dzieci w ramy, które dla nich stworzyliśmy: ja czytam dużo i uważam, że to super – moje dziecko też będzie uważać i robić tak samo; ja miałam zawsze pasek na świadectwie – naturalnym jest więc, że i moje dzieci ten pasek zawsze mieć będą; ja gram na pianinie – to przecież dzieci też będą grać, jakże by nie. Ja jestem świetnym narciarzem, to i dzieci muszą być co najmniej tak dobre, jak ja. To wszystko przykłady dość powszechnie spotykane. Przecież tak miło jest pochwalić się na fejsie świadectwem naszej pociechy z paskiem, zdjęciami ze wspólnego wypadu w góry czy koncertu młodego wirtuoza skrzypiec z adnotacją: „Moja krew! Odziedziczył/a zdolności po mamusi/tatusiu!”. Tu, niestety, też mam swoje za uszami i nie jestem wolna od podobnych skłonności.

Zaczęłam pisanie tego tekstu od niewinnych okrzyków typu „wykapana mama”, a kończę na sprawach znacznie poważniejszych: na granicach pomiędzy nami a naszymi dziećmi, na szacunku wobec ich odrębności. Na podstawie własnych doświadczeń stwierdzam, że czasem trudno jest pozbyć się poczucia wyższości wobec dziecka, które odrzuca nasze propozycje zachowań czy zainteresowań „do skopiowania”. Przecież rodzic wie lepiej, nie ma o czym dyskutować. Ale wraz z dorastaniem moich dzieci powoli uczę się kłaść coraz mniejszy akcent na to, że są „moje” – szczególnie w kontekście obowiązkowego powielania moich własnych zainteresowań. A jeśli chodzi o moją córkę, tę, która książek nie cierpi – nadal mnie ta jej niechęć wkurza, ale już znacznie odpuściłam i czekam, może sama kiedyś trafi na książki, które odmienią jej stosunek do czytania w ogóle. Poza tym – kiedy zaczynam marudzić, że nie czyta, a powinna, itp. – z reguły odpowiada, że w takim razie ja powinnam nauczyć się, jak budować interwały, bo to przecież takie pasjonujące. I tu dyskusja się zazwyczaj urywa.

PS. A na zdjęciu sprzed kilkunastu lat trzymam na rekach małą Anię. Prawda, że wykapana mamusia? 😉