Słuchałam ostatnio przedpołudniowej audycji w Trójce, podczas której trwała dyskusja na temat tego, co wypada, a co nie na plaży. Temat, jak to się mówi, zassał: dzwoniło sporo słuchaczy, padały różne uwagi, ludzie dzielili się historiami o tym, co ich oburza, denerwuje, co im się podoba. Z czasem audycja ewoluowała w stronę rozmowy na ogólniejsze tematy, tego, jak powinno się wyglądać fukcjonując w przestrzeni publicznej. Jedna ze słuchaczek, która przedstawiła sie jako „pani zbliżająca się do 70-tki”, zadzwoniła z wyznaniem, że oburza ją zbytni negliż wszędzie, także na plaży, szczególnie w przypadku, kiedy roznegliżowane ciało jest zbyt obfite lub zbyt wychudzone. W dalszym ciągu wypowiedzi owa pani przyznała, iż dobrze wie, jak sama wygląda i dlatego też stara się nie epatować swoimi obwisłymi ramionami czy żylakami na łydkach, bo to jest nieestetyczne. Na zakończenie stwierdziła, że żałuje, iż inni ludzie nie mają w kwestii wyglądu takich hamulców, jak ona. Wypowiedź tej pani trochę mnie zasmuciła, a trochę zastanowiła. Zasmuciła, bo od razu wyobraziłam sobie, jak owa pani z radia kupując nowe ubrania zamiast zwyczajnie cieszyć się z zakupu skupia się kryterium „zakrywalności” i „nieepatowania”. Ale równocześnie uświadomiłam sobie, że tak naprawdę głos tamtej pani nie jest ososobniony, więcej, raczej reprezentuje on większość – szczególnie, jeśli chodzi o płeć piekną. Och, ileż to razy mi samej zdarzyło się pomyśleć na czyjś widok: „Co on/ona sobie myślał, zakładając to na siebie? A co to za upiorny makijaż?”. Wobec siebie też często stosuję mojego wewnętrznego wizerunkowego krytyka i mi również podszeptuje on, co wypada, co nie, co jest cacy, co be oraz że białych butów nie nosimy po Święcie Pracy*.
Kwestie wyglądu i dbania o wygląd są mi bliskie. No, chyba nie może być inaczej, w końcu jestem kobietą i matką (aż) czterech córek. Przy czym nie interesuję się tymi sprawami tylko w zakresie odróżniania fuksji od golden rose czy maseczki w płachcie od tej w tubce. Staram się mieć jakieś tam pojęcie, co w modowej i kosmetycznej trawie piszczy, i lubię wyrobić sobie własne zdanie na temat nowych zjawisk. W swoim podejściu do kwestii dbania o wygląd staram się zachować tak zwany zdrowy dystans, i nie łykać jak pelikan ryby wszystkich wizerunkowych trendów, mód, nakazów. Przy okazji staram się zaszczepić w córkach nieco krytycyzmu w odniesieniu do tych wszystkich rewolucyjnych wynalazków i nowości, bo uważam, że bardzo im się on może w przyszłości przydać – szczególnie w kontekście kontroli finansów osobistych.
Już wyjaśniam, skąd takie a nie inne poglądy. Czasy mamy niełatwe. Powoli przesuwamy granicę tego, jakie ingerencje we własny wygląd są uchodza za standardowe, a zabiegi, które jeszcze kilka lat temu można by uznać za poważną zmianę we własnym wyglądzie – dziś stają się niemalże powszechnym zabiegiem pielęgnacyjnym. Nic dziwnego, że nawet w popularnym tegorocznym hicie podmiot liryczny oznajmia, że nie chce “wytapetowanej damy tylko ikonę”. Ha! łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.
Siedem lat temu temu powszechne oburzenie wywołała sesja modowa we francuskim „Vogue’u”, gdzie kilkuletnie dziewczynki pozowały jak dorosłe modelki, ufryzowane, odstrzelone, w mało dziecięcych pozach i z lekko zblazowanym wyrazem twarzy. Po tej publikacji na pismo spadł grad krytyki: że promuje chore postawy, że całość jest niesmaczna, że lolitki, że nie wypada. We mnie sesja też wzbudziła mieszane uczucia, mówiąc delikatnie, ale prawda jest taka, że jej autorzy prochu nie wymyślili, raczej trochę przejaskrawili aktualny stan rzeczy. Okres dzieciństwa – szczególnie w przypadku dziewczynek – w porównaniu ze stanem jeszcze sprzed 20-30 lat niebezpiecznie sie skrócił. Dzisiejsza 13-, 14-latka i jej równolatka sprzed ćwierćwiecza to dwie różne historie; obecnie dziewczynki w tym wieku wyglądają na starsze o co najmniej 3-4 lata. Oglądałam niedawno swoje stare zdjęcia z końca podstawówki i uważam, że byłam wtedy dużo bardziej po “stronie dziecięcej”, niż moje starsze córki, Zuza i Ania (które mają obecnie 13 i 16 lat). Dochodzę do wniosku, że dziś zachowania i cechy typowo dziecięce bardzo szybko ustępują miejsca temu, co cechuje czy powinno cechować wiek dorosły. I nie trzeba tu sięgać po „Vogue’a”, wystarczy rozejrzeć się wokół. Nie wiem, czy Was ta informacja zaskoczy czy nie, ale obecnie już 13-latki „mają zrobione” paznokcie, i to nie że jakoś w ukryciu, bez wiedzy rodziców czy od święta – wręcz przeciwnie. Część z tych dziewczynek robi sobie hybrydy u siebie w domu i to regularnie. Te same dziewczynki farbują, prostują, kręcą włosy, a ich brwi wyglądają jak pociągnięte ciemnym permanentnym markerem. Oczywiście „normalny” makijaż typu mascara+cienie do powiek+podkład to dla wielu rówieśniczek Zuzy oczywistość, o której chyba nawet nie muszę wspominać.
Ciekawe, że to majstrowanie przy naturalnym wyglądzie od wczesnego wieku nastoletniego staje się czymś normalnym, nikogo nie dziwi. Równocześnie w przestrzeni publicznej w sposób mniej lub bardziej subtelny obśmiewa się kobiety, które tak mocno ingerują w swój wygląd, że porównanie zdjęć stanu obecnego i sprzed lat kilkunastu to jak oglądanie dwóch różnych osób. Kolorowa prasa i portale plotkarskie lubują się zresztą w publikowaniu takich zestawień, wystarczy zerknąć w Google, a wyskoczy tego całkiem sporo. Paradoks polega na tym, że w tych samych pismach i portalach obok obśmiewanych z lekka metamorfoz różnych pań pojawiają się teksty o najnowszych zabiegach kosmetycznych, zabiegach medycyny estetycznej, o sztucznych rzęsach, doczepianych włosach, makijażu permanentym, likwidowaniu nadmiernego pocenia botoksem i tym podobnych zabiegach. W efekcie na jednej stronie mamy drwinę z ust a la karp, a na kolejnej – „oswajający” tekst o ostrzykiwaniu kwasem hialuronowym. Można się nieco pośmiać z efektów nieudanych czy zbyt licznych zabiegów medycyny estetycznej, ale nie za bardzo, bo ostatecznie bez reklamodawców pismo padnie, a kasa musi się zgadzać. Im wcześniej koncerny kosmetyczne zwerbują rzesze klientek, tym lepiej.
Nie, żebym była przeciwna zabiegom upiększającym i staraniom o dobry wygląd, w końcu sama wiele z nich stosuję i pewnie z wiekiem ta lista będzie się jeszcze wydłużać. Od lat farbuję włosy, maluję się, mam depilator, lubię kupić sobie ładny ciuch, wiem, w czym wyglądam dobrze, a jakie fasony powinnam omijać z daleka, i tak dalej. Ale zastanawia mnie, że lista zabiegów stosowanych masowo i powszechnie jest z roku na rok coraz dłuższa: sztuczne włosy, rzęsy, zęby, biust, paznokcie, tu wydepilowane, tam doklejone, tu wycięte, tam wstrzyknięte. Oczywiście można powiedzieć: nic mi do tego, każdy robi ze sobą, co chce, jest wolność wyboru, czasy zasad narzucanych odgórnie się skończyły, itp. To wszystko prawda. Każdy wygląda, jak chce, postępuje, jak uważa za słuszne i naprawdę nic mi do tego. Z tym, że warto dodać, iż w efekcie takiego podejścia w wielu sferach naszego życia obowiązującą zasadą stał się brak zasad. Nie inaczej jest w sferach dotyczących stosunku do własnego ciała i kreowania swojego wyglądu, tu nawet kwestie zdrowotne czasem schodzą na plan dalszy przed postawą “bo mogę/bo chcę/bo mnie stać”. Osobiście wolę się trzymać jasno określonych zasad, także w tych wizerunkowych rejonach. A skąd wziąć zasady w czasach bez zasad? Trzeba wypracować sobie swoje własne. Dlatego też nie wychowuję moich córek w duchu „wszystko wolno, wszystko jest dla ludzi”, wyznaczam granice i tę regułę stosuję od zarania mojego rodzicielstwa, począwszy od wpajania małemu dziecku co wolno, a czego nie, poprzez przekazywanie podstawowych zasad fukcjonowania w społeczeństwie, aż po kwestie dotyczące wyglądu i naszej w niego ingerencji. Tak więc moje córki o hybrydach mogą póki co zapomnieć, niezależnie od tego, ile koleżanek je ma czy mieć będzie.
Cóż, czasem wychodzę na najgorszą matkę we wsi, bo „przecież wszystkie koleżanki już tak robią/to mają” – a one nie. Trudno, trzeba ten sprzeciw i focha jakoś wziąć na klatę. Chcę, żeby moje dziewczyny wiedziały, że warto dbać o siebie, ale żeby nie utożsamiały tej dbałości ze zrobieniem sobie hybryd, doklejeniem rzęs czy kupnem nowej pary butów. A niestety pojęcie “kobiety zadbanej” dla wielu osób oznacza wyłącznie osobę w pełnym makijażu, z ułożonymi włosami, modnie ubraną. Chcę, żeby moje córki wiedziały, że etykietki typu malowana lala, dzidzia piernik czy pasztet są tylko etykietkami i jako takie najlepiej nadają się do obśmiania. Chcę, żeby wiedziały, że w zasobach cyfrowej rzeczywistości oprócz influencerek w stylu mojej ulubionej Angeliki Muchy funkcjonują – i to z niemałym sukcesem – także Celeste Barber czy Katarzyna Nosowska. Mogłabym tu jeszcze wymieniać długo, ale jest prawie północ, a jutro trzeba wstać do pracy… A i tak, niezależnie od długości tej mojej wyliczanki, czas pokaże, co z tego “chcenia” się zmaterializowało, a co zostało tylko i wyłącznie w tekstach na blogu.
*Aluzja do filmu “W czym mamy problem”, w którym głóną rolę seryjnej zabójczyni grała świetnie Kathleen Turner; jej ofiara padła min.osoba, która nie miała pojęcia, iż białych butów nie nosi się po Święcie Pracy, które w Stanach przypada na początek września
Tytuł tekstu zaczerpnęłam z piosenki Taconafide pt. „Tamagotchi”
Zdjęcie: źródło