Moje relacje z ogrodem są, mówiąc w skrócie, skomplikowane. Z jednej strony bardzo się cieszę, że mam własny kawałek zieleni i żeby pobiegać po trawie nie muszę chodzić do parku. Cieszę się widząc, jak rosną drzewa, cieszy mnie wysp borówek amerykańskich i pszczoły murarki mieszkające pod wiatą. Ale jest też druga strona medalu: pewne obszary naszego ogrodu są dla mnie jak żywy, zielony wyrzut sumienia. Tu przydałoby się coś dosadzić, tam przyciąć, przeplewić czy dosypać kory, a jeszcze gdzie indziej dosadzić roślin, bo poprzednie uschły. Jeśli o domu można powiedzieć, że to studnia bez dna i cały czas wymaga pracy, to co w takim razie powiedzieć o ogrodzie?
Prawda jest taka, że pomimo 9 lat ogrodowych doświadczeń na karku, cały czas mam wrażenie, że ogród to jednak nie moja bajka. Wiem, że są osoby, które uwielbiają pielegnować swój kawałek ziemi, prace ogrodowe to dla nich najlepszy relaks, są osoby, które robią gnojówkę z pokrzyw (ponoć czyni cuda) i same szczepią drzewa owocowe – niestety nie należę do grupy tych niewątpliwych szczęśliwców. W sumie chyba nikt z naszej rodziny do tej grupy nie należy. Jeśli chodzi o mnie, to zazwyczaj moje zajmowanie się ogrodem przypomina chaotyczne działania spowodowane wyrzutami sumienia typu „trzeba coś w końcu zrobić z tą skarpą”, „nie mogę już patrzeć na te maślerze” czy „niedługo cały podjazd nam zarośnie trawą”. Mój ogrodowy dół pogłębiają w dodatku media społecznościowe, bo z jakąś przedziwną przekorą lubię oglądać piekne, wypielęgnowane ogrody, z bujnie rosnącymi, różnorodnymi bylinami, z pięknymi krzewami i drzewami, z idealnie zaplanowanymi rabatami, na których o każdej porze roku coś tam kwitnie. U nas jest dość nieidealnie – sami zaraz zobaczycie na zdjęciach. Mimo wszystko postanowiłam jakoś opisać nasze dotychczasowe zmagania z glębą i roślinami – także dla siebie, bo planuję za jakiś czas wrócić do tego wpisu & zdjęć i sprawdzić, jak zmienił się nasz ogród.
Ponieważ przed przeprowadzką na nasza wieś nie miałam zbyt bliskiego kontaktu z jakimkolwiek ogrodem, więc całego mojego obchodzenia z tym, co zielone, uczyłam się od zera i na własnych błędach. Oczywiście, nie obyło się bez różnorakiego wsparcia i porad otrzymywanych od sąsiadów, znajomych, wyszukiwanych w internecie, książkach, prasie. Zazwyczaj wszystkie ogrodowe decyzje mieliśmy dokładnie obgadane i przemyślane, ale zdarzały się nam również przypadkowe i spontaniczne akcje typu „posadźmy tu tawuły, a potem się będziemy martwić”.
Z czasem doszłam do wniosku, że u podstaw wszystkich porad i nauk dotyczących uprawy roślin leży przekonanie, że po pierwsze: gleba. O każdym sukcesie czy porażce w naszym ogrodzie w ogromnej mierze decyduje gleba. Przy czym o sukcesie decyduje gleba inna niż ta, która tu występuje naturalnie. Ziemia u nas jest mocno gliniasta i to niestety rzutuje na wszystkie działania ogrodowe. Trochę dokształciłam się w tej kwestii czytając poradniki ogrodnicze i kupując rośliny, a efekt tego dokształcania jest taki, że wiem, że wielka grupa roślin, np. iglaki, azalie, wrzosy lubią ziemię kwaśną. Jest też kolejna duża grupa roślin, które – uogólniając nieco – lubią glebę „żyzną, przepuszczającą”. Nasza glina nie jest ani kwaśna (chyba), ani tym bardziej żyzna i przepuszczająca, tak więc sadząc cokolwiek, trzeba było podrasować nasze gliniane zagony. Każdorazowo sadząc nową roślinę wybieraliśmy nieco naszej gliny, dosypywaliśmy ziemi kupnej albo wręcz sypaliśmy całe worki ziemi kwaśnej tam, gdzie to było konieczne. Od jakiegoś czasu korzystamy też z własnego kompostu.
Po drugie: trawa. Powinnam w zasadzie napisać „mieszanka trawy z chwastami”, bo u nas trawnik dość mocno zasiedla koniczyna, mlecze (to znaczy mniszek lekarski), babka lancetowata, stokrotki i mech. Nie przeszkadza nam to zupełnie, wręcz przeciwnie; pisałam już kiedyś, że moim ideałem trawnika jest wersja japońska, czyli sam mech. Odpadłby problem z koszeniem, a trzeba podkreślić, że jest z tym trochę roboty. Wprawdzie u nas koszenie to działka Ukochanego Męża (na szczęście), ale co jakiś czas i ja się załapię (niestety). Samo koszenie jest jeszcze do przyjęcia, to, co jest naprawdę meczące i problematyczne, to podkaszanie, wyrównywanie, wszystkie te trudno dostepne miejsca przy rabatach, ogrodzeniu, drzewach… A mamy tego sporo na kilkunastu arach. Ukochany Mąż słysząc, że chce coś nowego posadzić, coś tam nowego wykombinować, zazwyczaj oponuje, słusznie zakładając, że mu to utrudni koszenie.
Po trzecie: jedzenie. Och, to jest prawdziwy temat rzeka. Jak ładnie by było, gdybym napisała, że uprawa warzyw i owoców we własnym ogrodzie jest moją wielką pasją, że wiem już prawie wszystko na temat zakładania ogrodu permakulturowego, płodozmianu i uprawy roślin zgodnie z fazami Księżyca. Niestety pewnie się już domyśliliście, że byłoby to wierutne kłamstwo, a prawda jest z grubsza taka, jak na poniższym zdjęciu. Kiedy się przeprowadziliśmy, w tym miejscu miałam swój „warzywniak”. Z zapałem typowym neofity sama sobie ten kawałek przekopałam, nawiozłam; nawóz przywiozłam taczkami od sąsiadki, dopiero potem się dowiedziałam, że obornik można kupić w granulacie. W pierwszym roku życia na wsi byłam z siebie bardzo dumna: miałam przecież swoje warzywa! Wyrosła mi rukola, sałata, małe marchewki, wielkie rzodkiewki i ogórki-miniaturki. Dopiero po fakcie (czyli po pierwszym sezonie warzywnym) dowiedziałam się, że marchewki to „trzeba przerywać”, że rzodkiewki trzeba w miarę szybko zjadać, inaczej przerastają i stają się zdrewniałe, że ogórki może chwycić „zaraza”, no i że generalnie to trzeba plewić, bo inaczej chwasty wszystko zagłuszą. Co ciekawe, wiele osób z automatu zakłada, że mając dom z ogrodem muszę mieć też i swoje warzywa, i często spotykam się ze zdziwieniem, kiedy mówię, że jednak żadna marchewka u mnie nie rośnie.
Po pierwszych nieudanych doświadczeniach z hodowlą warzyw postawiłąm na owoce: chciałam mieć truskawki, maliny i poziomki. Ktoś doradził mi, że truskawki można posadzić na folii ogrodniczej i w ten sposób uniknąć zarastania grządek chwastami i trawą. No nie wiem, u mnie i tak wszystko zarasta. Z truskawek jak widać po kilku latach zostało niewiele, za to maliny wyrastają w coraz to nowych miejscach. W kompletnej niewiedzy je również posadziłam na folii i po roku przekonałam się, że nowe krzaczki wyrastają, gdzie chcą. Stosunkowo najlepiej mają się jeżyny bezkolcowe, co widać na zdjęciu, mam nadzieję. Ale cóż z tego, skoro na jeżynach lubią przesiadywać różne robale i moje córki dość niechętnie podchodzą do zbierania tych owoców.
Spore sukcesy mamy natomiast w temacie borówek amerykańskich: te wdzięczne, zupełnie niekłopotliwe krzaczki owocowe są dla mnie ideałem: mało wymagające (jeśli pamiętaliśmy na początku o kwaśnej ziemi), owocujące praktycznie od razu, a w dodatku ładne – jesienią ich liście przebarwiają się na piękny ciemnoczerony kolor. Mamy też własne czereśnie, śliwki, jabłka i brzoskwinie, ale to wszystko jeszcze w ilościach raczej symbolicznych. Kiedyś pewnie wrócę do tematu własnych warzyw, uważam, że to super mieć swoje grządki, cieszyć się z własnoręcznie wyprodukowanego jedzenia – ale to dla mnie temat dalszej przyszłości. Zastanawiam się nad zrobieniem nieco podniesionych grządek, takich obudowanych deskami, może w ten sposób nieco mniej by to wszystko zarastało trawą. No, ale to wszystko to pieśń przyszłości, może, kiedyś…
Od kilku lat mamy też winogrona, które są oczkiem w głowie Ukochanego Męża. To on o nie dba, przycina, nawozi, obrywa pasierby (wtajemniczeni będa wiedzieć, o co chodzi). Ja ograniczam się do konsumpcji tego, czego nie zjedzą dzieci i kosy. Musze przyznać, że winorośl ma sporo zalet, już poza samymi owocami, które są bardzo dobre: częściowo zarasta ogrodzenie, trochę nas izolując od otoczenia, a liście bardzo ładnie przebarwiają się jesienią, co widać poniżej.
Po czwarte: brzozy. Brzozy to moje ulubione drzewa i mamy ich na naszej działce około dziesięciu. Na szczęście Ukochany Mąż też darzy je sympatia, inaczej mielibyśmy problem. Mamy posadzone i te najzwyklejsze, które rosną jak szalone i pod którymi można jesienią znaleźć maślaka. Dwa z tych drzew pochodzą z działki naszego przyjaciela, która to działka miała zostać wykarczowana przed sprzedażą. Dwa drzewka uratowaliśmy i rosną u nas już z 8 lat. Kilka kolejnych kupiliśmy w sklepach ogrodniczych, kilka przez allegro. Bardzo lubię brzozy odmiany doorenboos, z piekną, białą korą. Te rosną nieco wolniej i docelowo będą niższe, niż brzozy pospolite. Mają też większe liście, które pojawiają się później i mają mocno zielony kolor, generują też mniej „śmieci”. Mamy jeszcze brzozę płaczącą i mielibyśmy też do kompletu brzozę czarną, ale niestety ją ususzyłam ☹.
Po piąte: zwierzęta w ogrodzie. Wprawdzie jeśli chodzi o nasze własne zwierzęta, to w zasadzie z ogrodem miały do czynienia tylko nasze świnki morskie. Wypuszczaliśmy je na trawę, żeby pobiegały, ale świnki po kilku skokach na otwartej przestrzeni wybierały bezpieczne schronienie w krzakach trzmieliny, która rośnie razem z wierzbą niedaleko wejścia do domu. I wierzbie, i trzmielinie towarzystwo świnek nadzwyczajnie służyło, rośliny wybujały aż miło. Widocznie nasze gryzonie musiały dostarczać niezłej jakości nawozu.
Bardzo chciałabym, żeby mój ogród był przyjazny różnym dzikim zwierzętom, szczególnie ptakom. Ptaki zresztą chyba go lubią, sądząc po ilości gniazd znajdujących się na drzewach, ale i w szczycie dachu, w rynnach, pod wiatą. W karmniku stołuje się regularnie kilkanaście gatunków (min. mazurki, sikorki bogatki, sosnówki, modraszki, kowaliki, grubodzioby, czyżyki, dzwońce, zięby, sójki, gile), kolejne kilka podjada nasze owoce. W domkach dla owadów mieszkają pszczoły murarki, raz mieliśmy też gniazdo os, na szczęście powtórki z tej rozrywki nie było.
Myszy też mają się naszym ogrodzie całkiem nieźle – zawsze jakaś mieszka pod karmnikiem, a po liczbie norek w skarpach podejrzewam, że jest ich u nas sporo. Raz w norce po myszach zamieszkały ryjówki: szkoda, że tylko raz, bo to przeurocze stworzenia i w dodatku pożyteczne (zjadają robale). Gościliśmy też nornicę, którą nawet widziałam, jeże (bardziej przelotem, niż na stałe), no i oczywiście krety (na stałe). Krety generalnie lubię i absolutnie nie mam zamiaru się ich w jakikolwiek sposób pozbywać, choć kiedy na wiosnę topnieje śnieg i odsłania te upiorne kopce przerytej ziemi w ilościch hurtowych, dosłownie wszędzie… tak, wtedy jednak kretów nie lubię.
Mam też swoje ogrodowe marzenia. Kiedy zakładaliśmy ogród, lekkomyślnie zrezygnowałam z rabat bylinowych, bo szczerze mówiąc – nie miałam czasu na zajmowanie się nimi i jakoś nie byłam fanką tych wszystkich kwiatków, traw, które i tak w zimie znikają z powierzni ziemi. Wtedy wydawało mi się to rozsądnym podejściem. Po kilku latach zmądrzałam, pluję sobie w brodę i trzeci rok z rzędu planuję, gdzie by tu choć jedną sensowną rabatę bylinową umiejscowić. Teraz, kiedy już w różnych miejscach mam posadzone to i owo, taką rabatę jest zaplanować dużo trudniej niż na początku, nie wspominając już o tym, że samo ściągnięcie trawy, przygotowanie ziemi, usunięcie chwastów itp. to robota na ładnych pare godzin. Nie dziwcie się więc, że ciężko mi się zebrać. Problemem jest też wybór roślin: tych, które mi się podobają i które chętnie bym u siebie widziała, jest masa. Podobają mi się jeżówki, krwawniki, funkie, żurawki, szałwie, trawy i wszystkie te kwiatki, których nazw nie znam, ale które widuję w ogródkach u sąsiadów. Ten ze zdjęcia to mój ulubiony:
Co się nie przyjęło? Jak dotąd padały wszystkie trawy, które posadziłam. A tak mi się trawy w ogrodach podobają… Miałam różne, takie większe (jakieś miskanty), mniejsze, postrzępione, zielone, bordowe – i wszystkie po roku-dwóch odchodziły w niebyt. Podobny los spotkał dwie morele, które podobno trzeba sadzić w niedalekiej odległości od siebie: posadziliśmy chyba prawdłowo, nie pomogło niestety. Robiłam też kilka podejść do wrzośców, które bardzo lubię, szczególnie wczesną wiosną, kiedy kwitną na biało i liliowo. Dwa razy zakładałam sporą rabatę z wrzoścami, wydawając na ten cel niemałe pieniądze i dwa razy wszystkie rośliny przemarzły. Po tych porażkach dałam sobie spokój, teraz w tych samych miejscach sadzę wrzosy, które podobają mi się nieco mniej, za to są bardziej odporne. W dodatku większość wrzosów mam z wymian w Castoramie: raz do roku, jesienią, mają tam akcję wymiary starego sprzętu AGD, zużytych żarówek i baterii na wrzosy. Rok temu załapałam się na jakieś 10 doniczek, w tym roku będzie lepiej, bo zbieram już od dawna wszystkie baterie i żarówki, powinno mi się więc tych wrzosów uzbierać na obsadzenie niewielkiej skarpy.
Dałam sobie też spokój z różami: choć bardzo je lubię (miałam sporo róż okrywowych), to wkurzało mnie wieczne zarastanie trawą i trudności z wyplewieniem, mszyce, jakieś inne choroby, których nawet nie wymienię z nazwy. Podobnie mają się rzeczy z kaliną – po roku walki (głównie środek na bazie oleju) z jakimś wyjątkowo żarłocznym gatunkiem chrząszczy poddałam się i wycięłam dwie kaliny koralowe. Było mi szkoda, bo kaliny ładnie sie rozrosły, a zimą ich owoce zajadały gile, ale miałam już dość tych robali i dzirawych liści biednej kaliny, która i tak coraz słabiej kwitła.
Co się dobrze przyjęło? Świetnie mają się u nas borówki amerykańskie: owoce można zbierać wiadrami (ok, przesadziłam, wiaderkami), mamy kilkanaście krzaczków i chyba dzięki początkowej akcji z kwaśną ziemią mają się u nas całkiem dobrze. Ładnie rosną nam hortensje bukietowe (moja duma!); jodła koreańska kupiona za grosze w jakimś markecie po wielu latach ma w końcu szyszki, piekne, fioletowe szyszki, dla których to drzewo w ogóle posadziłam. Pięknie kwitną nam rododendrony, równiez kupione dawno temu na 5-6 złotych w jakimś markecie. Po kilku latach rozrosły się aż nadto i kwitną naprawdę hurtowo. „Przyjęły” się też moje schody na skarpie, które przetrwały już dwie zimy. Planuję jakies poprawki, bo ostatecznie idealnie nie są, ale poczekam, aż nieco bardziej się rozpadną. Zdjęcie zrobiłam wiosną, więc niech Was nie zwiodą kwitnące tulipany, których teraz oczywiście się nie uświadczy, podobnie jak krzewów kaliny, które wycięłam.
Całkiem zgrabnie wyszedł nam też pasek roślin przy ogrodzeniu sąsiadów: rośliny dobieraliśmy podczas zakupów w sklepie ogrodniczym, więc w sumie dość przypadkowo, a efekt po kilku latach jest, przyznajcie, nienajgorszy. Nie przesadziliśmy też z zagęszczeniem roślin na naszej działce, choć początkowo korciło, żeby nasadzić tego wszystkiego więcej, żeby nie było łyso.
Czego na pewno u nas nie będzie? Wprawdzie nie lubię się zarzekać, że czegoś tam nigdy nie zrobię czy nie kupię, ale mam prawie stuprocentową pewność, że w naszym ogrodzenie nigdy nie będzie a) tui, b) kostki brukowej w żadnej postaci, c) chemii typu Round-up. Wychodzę z założenia, że tego wszystkiego jest już wystarczająco dużo naokoło, u nas może nie być.
Jak widać po wszystkich moich dzisiejszych wyznaniach i zdjęciach – ogród to dla mnie spore wyzwanie. Po części dlatego, że sama jego powierzchnia jest spora i wymagająca (spadek, skarpy, glina), a po części dlatego, że nie zajmowanie się ogrodem to nie jest czynność, którą uwielbiam. Zdecydowanie wolę wolny czas przeznaczać na coś innego, niż grzebanie w ziemi. Choć przyznaję, lubię, kiedy mi coś w ogrodzie wyjdzie, coś zakwitnie, cieszą mnie takie małe drobiazgi, ale wielkie sukcesy w tej dziedzinie są wciąż jeszcze przede mną – bo cały czas gdzieś tam po cichu liczę, że nastąpią.
Są pewne czynności, które w pracach ogrodowych lubię (np. sadzenie roślin, jesienne przycinanie krzewów), a są takie, których nie cierpię (PLEWIENIE!!!). Pewne ogrodowe nadzieje pokładam w Zosi: jako jedyna z moich córek wykazuje wieksze zainteresowanie ogrodem, szczególnie wyrywaniem chwastów. Idzie jej to na tyle dobrze, że czasem udaje jej się nawet wyrwać niewielkiego mlecza z korzeniem. Niestety, drugą jej wielką ogrodową miłością są ślimaki, potrafi zbierać pomrowy garściami i układać w spore stosiki (brrrrr!), twierdząc, że oto właśnie odnalazła rodzinę ślimaka nr 1. Nic więc dziwnego, że ślimaki nas lubią i mają się u nas całkiem dobrze: