Z wizytą w krainie słowiańskiego przykucu

Będąc równocześnie mamą dwóch nastolatek i 14-miesięcznego malucha znajduję się w bardzo ciekawej sytuacji. Z jednej strony mam na wyciągnięcie ręki świat współczesnej młodzieży, z jego specyficznym językiem, snapchatami, insta modami, nieogarnianiem i buntem. Na przeciwległym biegunie plasuje się Zocha, z jej chwiejnym chodem i pseudoszwedzkim dialektem, którym posługuje się tak sprawnie, że niektóre z jej słownych tworów mogłyby spokojnie uchodzić za nazwy produktów IKEA.

Jest ciekawie, na nudę nie narzekam, nie narzekam też na brak tematów, którymi chce się zająć na blogu. Plan na dziś jest taki, że opuszczamy chwilowo Zochę z jej pogodnym wczesnym dziecięctwem i udajemy się na krótką wycieczkę do nieco bardziej skomplikowanego świata moich najstarszych córek. Zaznaczam, że wybór opisanych przez mnie zjawisk i wyrażeń z nastoletniego świata jest bardzo subiektywny i z oczywistych względów – raczej dziewczyński.
Zaczynamy wycieczkę u źródeł, czyli od telefonu. Telefon, wiadomo – mieć trzeba. Konia z rzędem temu, kto pokaże mi nastolatka/kę bez telefonu lub raczej smartfona. Funkcja dzwonienia, dla mnie nadal podstawowa jeśli chodzi o smartfon, w świecie nastolatków schodzi na dalszy plan. Z moich obserwacji wynika, że nastoletni człowiek używa smartfona głównie do robienia zdjęć/kręcenia filmików oraz korzystania z różnych aplikacji. Aplikacjom należałoby poświęcić osobny tekst, jest to temat dość rozległy, dlatego teraz skupię się na kilku wskazówkach dotyczących zrobienia udanego selfie. Jak poinstruowały mnie córki – dobre selfie cechuje przede wszystkim brak dziubka (już niemodny), za żadne skarby nie wolno używać lampy błyskowej, za to dobrze jest przechylić aparat (lub głowę) i tak zapozować. Można przykryć część twarzy włosami, o ile ktoś posiada je w wersji wystarczająco długiej. Dozwolone jest też zakrycie twarzy ręką z trzymanym w niej telefonem, koniecznie z nienaturalnie rozcapierzonymi palcami. I wtedy jesteśmy już bardzo blisko rękoryja.

Może nie klasyczny, ale jednak rękoryj, uwieczniony na selfie z obowiązkowym Iphonem oraz rozcapierzonymi palcami



Muszę przyznać, że określenie to jest wyjątkowo trafne i mocno mnie ubawiło, kiedy usłyszałam je po raz pierwszy (w sumie to nadal mnie śmieszy). Rękoryj to – mówiąc wprost – zasłonięta dłonią twarz, najczęściej widoczna na zdjęciu, bo przecież na ulicach jakoś tych rękoryjów nie widać. Moda dziwna jak dla mnie, ale dość powszechna. sądząc po liczbie uwiecznionych na instagramie rękoryjów. Ciekawi mnie tylko, po co ktoś coś takiego wymyślił i dlaczego sie to przyjęło?

O ile rękoryj okazał dla mnie nowościa, o tyle zjawisko haulu było mi dobrze znane od dawna, tylko nie wiedziałam, że tak to sie nazywa. Już jako dziecko bardzo lubiłam przywozić z wakacji i innych wypraw różne rzeczy: pamiątki w stylu plastikowego noża ze szkolnej wycieczki do Szczawnicy, ubrania czy buty (do dziś wspominam ukochane niebieskie trampki ze Snoopym z Francji…) oraz tzw. “rzeczy do szkoły” (za komuny towar mocno deficytowy). Fajnie było po takim wyjeździe przyjść do szkoły w nowych trampkach, z piórnikiem pełnym pachnących kredek… Oj, miło było się pochwalić przed cała klasą tymi zdobyczami! Dziś takie chwalenie się zdobyczami z wyjazdów (lub urodzin, zakupów weekendowych, wyprzedaży, itp) to właśnie haul. I nie chwalimy sie przez 20-oma osobami, tylko kręcimy zdobyczny filmik i wrzucamy na yt. Grono odbiorców może sięgać nawet kilkuset tysięcy, jeśli mowa o haulach kręconych przez kogoś takiego jak Angelika Mucha (nie mylić z Anną Muchą). Dla chętnych: haul Angeliki z Warszawy. Producenci ubrań czy kosmetyków mają super, o ile znajdą się w takim filmiku – sprzedaż na pewno skacze im o ładnych parę procent.

W zamierzchłych czasach mojej wczesnej młodości miewało się sympatie. Sympatią był nazywany ktoś, kto wzbudzał w nas cieplejsze uczucia. Teraz na sympatię mówi sie krasz (z ang. to have a crash on somebody) lub crash, jeśli chcemy użyć pisowni oryginalnej. Kraszów można mieć kilku, nie trzeba sie absolutnie ograniczać tylko do jednego, a można mieć i “celebrity crasha”. Jeśli, dajmy na to, podoba mi się Bradley Cooper, to może on zostać moim “celebrity crashem”. Czemu nie?

Słowiański przykuc (ang. slav squat) pochodzi (podobno) z fotografii Rosjan, zamieszczanych w internecie, na którzych nasi wschodni sąsiedzi pozują kucając, najczęściej z flaszką lub puszką w ręce, za tło mając kilkunastoletnie BMW. Przykuc zrobił wielką karierę, wychodząc daleko poza kręgi żulerii. Wystarczy wstukać w google hasło “słowiański przykuc tumblr girl” aby zobaczyć, ile nastolatek odzianych w obowiazkowo szaro-bure-i-ponure szaty fotografuje się w tej niewygodnej pozie. Z twarzą obowiązkowo zastapioną rekoryjem.

Przykuc słowiański w domyśle, czyli ja jako nieudolny fotograf

Dłuższy czas ubolewałam też nad ubogim słownictwem młodszego pokolenia, demonstrowanym zarówno w realu, jak i w mediach społecznościowych. Określeniem “mega” można zastąpić większość pozytywnych epitetów, takich jak: ładny, dobry, ciekawy, interesujący, niepowtarzalny. Negatywy takie jak nieciekawy, brzydki, głupi, zły, nudny można zastapić słowem “żalowy”. Albo po prostu powiedzieć, że to żenadix. Przestałam tak bardzo ubolewać, kiedy w “Na tropach Smętka” przeczytałam, jak Wańkowicz ze swoja córką Tili, używali wyrazu “kuwaka” i jego pochodnych jako słowa-wytrychu. Zmieniając tylko intonację i ton wypowiedzi, nadawali “kuwace” charakter komplementu bądź przygany. Imieniem “Kuwaka” został też ochrzczony kajak, którym płynęli przez Prusy Wschodnie. Kuwaka, kuwackie, kuwacka – po co używać stu słów, skoro tak wygodnie jest z jednym!

Po tym, jak nieco zagłębiłam się w świat hauli, kraszów i rękoryja, przestał mnie on tak bardzo wkurzać, a zaczął ciekawić i bawić. Zastanawiam się tylko, czy dam radę utrzymać ten stan przechodząc przez kolejne okresy nastoletniości moich wszystkich córek…

PS. Duże podziękowania dla mojej najstarszej córki Ani za ogromną pomoc w napisaniu tego tekstu oraz ilustrujące go zdjęcia. Ania, Twoja pomoc to był dla mnie wygryw życia XD :)!