Zbędnik młodej matki

Zdjęcie ilustrujące ten tekst pochodzi właśnie z czasów, kiedy byłam młodą matką. Zrobione zostało mniej więcej 15 lat temu, czyli w epoce, w której daleko mi było jeszcze do wielodzietności, ba, nawet nie miałam jej za bardzo w planach! Dlatego pozwoliłam sobie zatytułować ten tekst właśnie tak. Chcę dziś napisać o tym, czego nie miałam jako najpierw młoda, a później już mniej młoda matka. Nie miałam, bo nie potrzebowałam mieć.

W internecie można znaleźć masę tekstów i artykułów poradnikowych dotyczących tego, co koniecznie, ale to absolutnie koniecznie trzeba kupić jako świeżo upieczony rodzic. Ze wszystkich stron sypią się porady dotyczące tego, w co bezwględnie trzeba się zaopatrzyć i jaki rodzaj czegoś tam wybrać, żeby było najlepiej, najbezpieczniej, najzdrowiej. Rodzicielskie „must haves” publikuje każda szanująca się blogująca matka, pomyślałam więc, że napiszę coś w ten deseń, z ta tylko różnicą, że wymienię te rzeczy, bez których moje macierzyńskie doświadczenie razy cztery się dotąd obeszło. Dziś sama nie jestem w stanie określić, czy to, iż nie kupowałam większości wymienionych niżej przedmiotów – uważanych za sprzęty pierwszej potrzeby w wielu domach – to wynik przypadkowego zbiegu okoliczności, świadomych decyzji i wyborów, czy może podskórnych ciągot w stronę ruchu zero waste, które ujawniły się już kilkanaście lat temu? Nie wiem, ale fakty pozostają faktami. Pewnych rzeczy u nas w domu nie było. O, weźmy pierwszy z rzędu przykład – coś tak zwykłego i powszechnego jak…

…smoczek. Bywa, że podczas jakiejś rozmowy wychodzi na jaw niecodzienny fakt, iż żadna z moich córek nie korzystała ze smoczka. Spotykam się wówczas najczęściej z reakcjami dwojakiego rodzaju:

  1. „Tak, my też planowaliśmy nie wprowadzać dzieciom smoczka, ale wiesz, jak to czasem bywa… Nasze zamierzenia sobie, a życie sobie… „
  2. „A dlaczego uważasz, że smoczek to coś złego?”

Obie te wypowiedzi mają u swych podstaw błędne założenia: po pierwsze, nie planowałam jakoś specjalnie eliminować smoczka z życia moich dzieci. Co więcej, podejmowałam kilka prób zaznajomienia ich z tym przedmiotem w początkowych etapach ich życia, jednak zawsze kończyło się to na odruchu wymiotnym (u dzieci, nie u mnie). Próby te miały miejsce jeszcze w szpitalu, po tym, jak dziewczyny się urodziły. A potem wychodziłam ze szpitala do domu i okazywało się, że smoczka jakoś nam nie brak. I żadnego nie było juz pod ręką – więc ten brak smoczka jakos tak sam wyszedł. Nie uważam, że smoczek to coś złego – wręcz przeciwnie, jak mogłabym tak myśleć po kilku latach spędzonych w bliskim towarzystwie smoczka! W moim subiektywnym odczuciu, popartym wieloletnim macierzyńsko-dziecięcym doświadczeniem, smoczek wcale nie jest czymś złym i godnym napiętnowania; okazał się być po prostu czymś zbędnym.

Butelka. Zacznę od wyznania: po ok. 98 miesiącach karmienia piersią mogę się chyba określić weteranką tej metody żywienia dzieci. Brzmi to może dziwnie i niezbyt poetycko, ale za to jest bliskie prawdzie. 98 miesięcy w roli matki karmiącej – naprawdę tak mi wyszło z wyliczeń (więcej o moich doświadczeniach z karmieniem pisałam tutaj). Właściwie powinnam tu dodać, że moje podejście do karmienia piersią było i jest mocno ortodoksyjne i olschoolowe, przecież samo karmienie naturalne nie musi automatycznie wiązać się z nieposiadaniem butelek. Wiele kobiet karmiących piersią korzysta z dobrodziejstw, jakie oferuje butelka: jak choćby możliwość scedowania obowiązku karmienia na inną osobę, możliwość wyjścia z domu solo, bez oseska przy biuście, itp. Sama znam wiele karmiących mam, które mają w domu butelki i z nich korzystają. Tak więc – wybór karmienia naturalnego nie powoduje „automatycznej” eliminacji butelki. Ale w moim przypadku tak właśnie było: czasem zastanawiałam się nad opcją skorzystania z butelki, kusiła mnie większa swoboda, butelka na pewno nie raz ułatwiłaby mi życie. Ale… jestem leniwa i nie chciało mi się odciągać pokarmu, wybierać i kupować butelek, a potem uczyć dziecka picia z tej butelki. Słowem, nie chciało mi się inwestować czasu i funduszy w całe to zagadnienie. I tak moje dzieci nie piły nigdy z butelki (pomijając jednorazowe „incydenty” w szpitalu tuż po urodzeniu), a ja nigdy nie kupiłam butelki, smoczka do butelki i całej masy masa akcesoriów związanych z karmieniem (podgrzewacza, smoczków, sterylizatora).

Laktator: podobno bardzo pomocne akcesorium dla matek karmiących piersią. No nie wiem. Dostałam kiedyś w prezencie jeden taki sprzęt, użyłam raz i schowałam głęboko do szafy. Nie polubiliśmy się z laktatorem. Jakiś czas potem służył on moim córkom jako zabawka, przelewały przy jego pomocy wodę w kąpieli. Także jeśli ktoś spytałby mnie o zdanie odnośnie do laktatora, to uważam, że z jego kupnem można poczekać, aż pojawi się potrzeba korzystania z niego. W moim odczuciu na pewno nie jest to sprzęt niezbędny.    

Chusta i/lub nosidło. Wierzę, że chusta jest dla wielu osób sprzętem potrzebnym i wygodnym. Sama znam zadowolone użytkowniczki i użytkowników, ale mnie samej chusty nigdy nie brakowało i nawet się nigdy chustami nie zainteresowałam na tyle, żeby się samej do jakiejś przymierzyć. Nie wiem, czemu. Może gdybym sobie chustę sprawiła, wtedy odczułabym, że jednak to sprzęt, bez którego nie można się obejść? A tak – to się obeszłam. Może wolałam wziąć dziecko na ręce, zamiast układać je w chuście? A może, wybierając sie gdzieś, wolałam zabrać ze sobą wózek? Zawsze traktowałam wózek jako sprzęt, który oprócz tego, że służy do transportu dzieci, przydaje się też jako poręczny wóz przewiezienia tego i owego, zawieszenia czy zaczepienia tamtego. Zawsze lubiłam etap korzystania z wózka i dla mnie samej wózek jako taki jest sprzętem bardzo przydatnym i wygodnym w użyciu. Niestety, targanie ze ze sobą wózka w każde miejsce wiąże się z podróżowaniem w towarzystwie sprzętu, który nierzadko osiąga spore rozmiary – tu przyznaję, chusta czy nosidło są górą. Ale chyba tylko w tym jednym puckcie. Jeśli chodzi o chusty, zawsze zniechęcająco działał na mnie zawsze widok rodziców noszących dzieci w chustach latem. W upalne dni chusta z dzieckiem przylegającycm ściśle do noszącego je rodzica wywoływała w mych myslach wizje skrajnego przepocenia i umęczenia obydwu stron. Nie, zdecydowanie nie odczułam nigdy braku chusty czy nosidła.

Mata edukacyjna. Maty były kiedyś sprzętami bardzo modnymi i popularnymi, znacznie bardziej, niż w czasach obecnych. W czasach, kiedy moje starsze córki mogłyby korzystać z maty, chętnie bym jedną przytuliła, o ile dobrze pamiętam. Ale jakoś tak się złożyło, że nigdy maty nie mieliśmy. Funkcje maty z czasem (czyli przy drugim dziecku) zaczął spełniać w naszym domu koc, opcjonalnie 2 koce, rozłożone na podłodze. W rzeczywistości taki koc, w połączeniu z kilkoma zabawkami, jest dla dziecka atrakcyjniejszą i wygodniejszą opcją. Przy okazji zachęca malucha do obrotów na boki, na brzuch, co jest wielkim atutem tego prostego rozwiązania. O ile układanie pieroworodnej na kocu na podłodze wydawało mi się nieco ekstrawaganckie (kłaść dziecko na ziemi??), to przy drugiej córce dostrzegłam już niewątpliwe zalety tego rozwiązania i stosowałam je także i później.

A od braku maty płynnie przechodzimy do braku…

…zabawek edukacyjnych. Moja najstarsza córka Ania przyszła na świat w okresie, kiedy duże koncerny oferujące produkty dla dzieci dopiero rozkręcały działalność w Polsce, rynkowy boom na “akcesoria dziecięce” właśnie się zaczynał. Te wszystkie gadające garnuszki, biedronki wspomagające raczkowanie, stoliczki z tysiącem kolorowych przycisków, wygrywające tysiąc różnych melodii – to wszystko ominęło moje córki. Nie licząc kilku tego rodzaju zabawek-prezentów – nigdy nie kupiłam żadnej zabawki edukacyjnej. Dość prędko zauważyłam, że wydawanie kupy kasy na przedmiot, który po kilku dniach zbiera kurz w kącie pokoju, jest nieco lekkomyślne. A dzieci i tak na ogół przedkładają wszystkie „zakazane owoce” typu puszki po ciastkach, drewniane łyżki czy gazety nad owe precyzyjnie zaprojektowane sprzęty do zabawy. Dziś, patrząc z perspektywy lat na moją awersję do kupowania zabawek (szczególnie tych drogich, edukacyjnych) myślę sobie, że byłam naprawdę zero waste, nawet o tym nie wiedząc.

Pieluchy jednorazowe. Nie, nie napiszę, że nie korzystałam z pieluch typu pampers, bo oczywiście byłoby to najzwyklejsze kłamstwo. Choć pewnie rozważałabym opcję rezygnacji z pieluszek jednorazowych, gdyby moje dzieci urodziły się dziś – tak, jak rezygnuję z różnych jednorazowych rzeczy, których dotąd spokojnie sobie używałam. Ale w okolicach roku 2000 pieluchy wielorazowe dostępne na rynku to nie były te same produkty, co dziś: wielorazówka to była po prostu pielucha tetrowa używana w połączeniu z ceratką. Wiem, bo miałam ze 40 sztuk tetrowych pieluch (ceratek już znacznie mniej). Oferta pieluch jednorazowych również była znacznie węższa i ograniczała się właściwie tylko do kilku marek, co ważne – nietanich (jeśli porównamy to z dzisiejszą sytuacją na rynku pieluch jednorazowych). Mając ograniczony budżet i dziecko cieszące się dobrą przemianą materii, człowiek niejako był zmuszony korzystać z rozwiązania less waste, czyli pieluch tekstylnych, bo oszczędzało ono trochę grosza. Pamiętam dobrze to uczucie, kiedy po kilku godzinach bujania się z tetrą w domowym zaciszu przy okazji np. wyjścia na spacer zakładałam mojej córce pieluchę jednorazową z założeniem, że będzie na kilka godzin. A tu – niestety – już po kilkunastu minutach następowała ruina mych planów i oszczędzany pampers musiał wylądować w koszu.

Internet, a co za tym idzie – wszelkiego rodzaju fora i grupy wsparcia i poradnikowe. Oraz – o ironio losu! – blogi. W czasach, kiedy zostałam mamą po raz pierwszy, najpopularniejszą pomocą naukową dla większości młodych matek był gruby poradnik „Pierwszy rok z życia dziecka”. A jeszcze wcześniej korzystałyśmy z podobnego wydawnictwa, z tym, że poświęconego okresowi ciąży. Ja akurat nie miałam własnych egzemplarzy tych książek, tak więc korzystałam z nich z doskoku (pożyczyłam od koleżanki kilka razy, żeby przejrzeć). Dziś aż sama się sobie dziwię, że byłam w stanie przetrwać początki macierzyństwa bez tego stałego dostępu do zasobów rodzicielskiej edukacji i możliwości odkrywania nowych, coraz lepszych metod na ogarnianie dzieci. Dziś ten ciągły dostęp do porad i wiedzy to w zasadzie norma: nie trzeba czytać poradników, wystarczy zerknąć na media społecznościowe i jeśli mamy polubione odpowiednie profile, każda odsłona zaserwuje nam nową porcję rad, newsów ze świata dzieci i rodziców, gotowych do użycia zestawień różnego rodzaju “must haves”. Nie dysponując ciągłym dostępem do internetu (kto go miał w początkach lat dwutysięcznych?) – nie miałam pod ręką tego morza możliwości. To, co teraz określa się jako rodzicielstwo intuicyjne, było moją codziennością, niekoniecznie z wyboru. Oczywiście – miałam swoje macierzyńskie „pomoce naukowe”. Oto one/oni: Lekarz pediatra (do dziś ciepło wspominam „naszą” Panią Doktor z przychodni na Azorach ?); Mama; Szwagierka; Koleżanki z parku. Całkiem sporo sie od nich wszystkich nauczyłam!

Oczywiście niniejszy wpis nie jest żadną instrukcją i nie powinien być tak traktowany. Jest to luźny zapis moich doświadczeń na przestrzeni lat, spisany z pewnym przymrużeniem oka. Podejrzewam, że gdybym została matką po raz pierwszy w roku 2019 (a nie w 2002), sporo moich macierzyńskich doświadczeń przybrałoby inny kształt. I pewnie ten mój zbędnik też by wyglądał inaczej.

A dziś? Dziś, jako dojrzała matka, również kilka rzeczy uważanych za produkty pierwszej potrzeby uważam za zbędne. Weźmy takie kredki: gdyby nie one, ściany w naszym domu nadal pozostawałyby w stanie dziewiczym. A tak – Zosia załatwiła je na cacy, w jednym pokoju mamy na ścianie balony, w innym – serca, w jeszcze innym – portrety członków rodziny. Tak, dziś zdecydowanie uważam, że takie kredki to przedmiot zbędny i można się bez niego obejść. Podobnie ma się rzecz z plasteliną i ciastoliną. Albo z lakierami do paznokci, ukradkiem podprowadzonymi starszej siostrze.