Rok czy dwa lata temu przeczytałam gdzieś w prasie wywiad z Łukaszem Długowskim, autorem książki „Mikrowyprawy w wielkim mieście”. Rozmowa była bardzo wciągająca, autor opowiadał o swoich małych wyprawach, o tym, co dają mu takie nawet kilkugodzinne podróże w nieznane i jak z czasem odcisnęły one swoje piętno na jego stylu życia. Szczególnie spodobał mi się opis wyprawy kajakowej połączonej z nocowaniem w małym namiocie na jednej z nadwiślańskich piaskowych łach. W tym opisie pojawiały się wszelkie nieodzowne elementy wielkiej wyprawy: podróż w nieznane, adrenalina, piękno dzikiej przyrody, oderwanie od męczącej codzienności. I to wszystko w zasięgu ręki, bez mozolnego planowania, rezerwacji i napompowanych kosztów. Pewnie, że fajnie jest wyjechać gdzieś dalej, poznać nieznane kraje i porobić sobie selfie z egzotycznymi krajobrazami w tle. Ale to od święta; na co dzień świetnie sprawdzają się właśnie takie wyprawy w wersji mikro. Wiem, co mówię, bo sama praktykuję je od dawna, choć wcale nie wiedziałam, że tak to się właśnie nazywa.
Można się przyczepić, że te moje mikrowyprawy nie są bardzo ortodoksyjnymi wersjami idei Łukasza Długowskiego, bo najczęściej mają formę godzinnego spaceru. W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję: kilka miesięcy temu pisałam o tym, jak zaczęłam biegać, i od razu zaznaczyłam, że moim celem nie jest trenowanie – tylko właśnie bieganie. Nie planowałam i nie planuję zwiększania dystansów, mierzenia tempa, nie chodzi mi o bicie rekordów i kolekcje medali. Chciałam po prostu się ruszyć z kanapy i bieganie wydało mi się najprostszym na to sposobem, niewymagającym wielkich przygotowań i dostępnych prawie zawsze. Ale bieganie mimo wszystko jest dla mnie czynnością wykonywaną „po coś”: biegam głównie po to, aby poprawić sylwetkę i kondycję. W moim przypadku bieganie jest więc obarczone celowością, a w dodatku jak dotąd nie stało się czynnością, którą jakoś specjalnie polubiłam. Liczyłam na to, że te osławione endorfiny w końcu zadziałają i że się wręcz od biegania uzależnię. Niestety, nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Chwilowo odpuściłam bieganie, bo od listopada w okolicach 5.30 rano, kiedy mogę biegać, panują jeszcze egipskie ciemności. Dopiero o 7.00 zaczyna się na dobre rozwidniać, a mi jakoś nie uśmiecha się bieganie w odblaskach, z czołówką na głowie i duszą na ramieniu, bo 5 rano to w zimie środek nocy. Tymczasowo przerzuciłam się więc na długie spacery, z reguły popołudniowo-wieczorne, kiedy na bieganie nie miałabym już zwyczajnie siły ani ochoty. I o ile do biegania zazwyczaj się przymuszałam, to już chodzenie jest dla mnie samą przyjemnością. O ileż łatwiej jest po tych moich okolicznych pagórkach chodzić, niż biegać! Ilu rzeczom można się przyjrzeć! Sama przyjemność! Chodzenie to czynność, w którą nie jest wkalkulowany żaden efekt, poza samą przyjemnością spacerowania. Chodząc nie nastawiam się na korzyść w rodzaju zrzucenia zbędnych kilogramów – po prostu łażę, bo lubię łazić.
Każdy taki spacer to swego rodzaju mikrowyprawa. Mam ze dwie-trzy ulubione trasy w pobliżu mojego domu, nie muszę nigdzie podjeżdżać autem. Zazwyczaj chodzę sama, ale zdarza się też, że idę z córkami, czasem z sąsiadką, a raz nawet udało nam się wyjść na taki godzinny spacer z Ukochanym Mężem. Ale jeśli idę sama, to tez jest ok, lubię swoje towarzystwo i nie przeszkadza mi, że łażę po terenach pustych i niespecjalnie gęsto zamieszkanych, gdzie częściej można spotkać bażanta, niż innego spacerowicza. Wręcz przeciwnie, pasuje mi taka pustka. Idę sobie, słucham radia, czasem pstryknę jakieś zdjęcie. Najczęściej oczywiście wypatruję ptaków.
Zima jest idealnym czasem na obserwowanie raniuszków, gilów, sikorek, ale też ptaków drapieżnych. Drzewa pozbawione liści nie są w stanie ukryć ich sporych rozmiarów sylwetek. Nie ekscytuję się prawidłowym oznaczeniem pustułki, myszołowa czy jastrzębia, po prostu cieszę się, kiedy udaje mi się wypatrzeć ciemny kształt siedzący nieruchomo na drzewie lub wręcz przeciwnie, przelatujący mi właśnie nad głową. Zimowe niebo jest raczej pustawe w porównaniu z letnim, dlatego ty bardziej cieszy mnie każdy szybujący „drapol”. Swoją drogą – nigdy nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia żadnemu ptasiemu drapieżnikowi, jedyne w miarę przyzwoite wrzucam poniżej, żeby nie było, że zmyślam z tymi drapieżnikami spotykanymi na trasie moich spacerów… Wprawdzie zdjęciu daleko do ideału (chyba jest na nim myszołów), ale przecież w moich mikrowyprawach nie chodzi o zaczajanie się z metrowymi obiektywami w stroju moro i zrobienie superfoty, tylko o sam spacer. Z elementami obserwacji przyrody.
Może nie tak wdzięcznym jak drapieżniki, za to znacznie bardziej przystępnym obiektem do podglądania są ptasie gniazda. Wiem, może to zabrzmieć dość dziwnie, ale jeśli już mam taką okazję – to lubię popatrzeć z bliska na ptasie gniazda. Zima jest do tego dziwnego zajęcia porą idealną: na mojej ulubionej zimowej trasie wypatrzyłam jak dotąd kilkanaście ptasich gniazd, w lecie może przy odrobinie szczęścia miałabym szanse dostrzec kilka. Zimą opuszczone i przyniszczone gniazda widać jak na dłoni, najbardziej rzucają się w czy te, które są zbudowane praktycznie pod nogami, a mimo to w lecie ich nie dostrzegam. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że jakiś ptak zdecydował się na zbudowanie gniazda tak nisko, prawie na ziemi, i to na jakichś mało solidnie wyglądających krzaczkach… A jednak.
Jedną z moich ulubionych tras miniwypraw jest spacer wzdłuż rzeczki, płynącej przez naszą wieś. Rzeczka jak rzeczka, z pozoru nic szczególnego; podczas ostatnich powodzi wylała trochę, i w zasadzie na tym się kończyła jej wyjątkowość. Tak było do ubiegłego roku, kiedy to po wsi poszła wieść, że nad rzeczkę sprowadziły się bobry. Chyba się im spodobało, bo w kilku miejscach zaczęły prace budowlane, co nie pozostało bez wpływu na poziom wód w naszej rzeczce (podniósł się znacznie). Bobry kilkadziesiąt metrów od domu? Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Rok temu pierwszy raz wybraliśmy się na poszukiwanie bobrów; dopiero później doczytałam, że nasza wyprawa była niemal od początku skazana na niepowodzenie w postaci niespotkania bobra, bo to bardzo płochliwe zwierzęta, a w dodatku zimą raczej śpią. Ale cóż to był za fascynujący spacer! Rzeczka z perspektywy samochodu i mostka wygląda tak sobie, ale już z poziomu nadrzecznych łąkach i brzegów prezentuje się znacznie ciekawiej. Jest jakoś tak dziko, dopiero z bliska widać, jak rzeka meandruje, ile ma zakrętów na dość krótkim odcinku, i jak różne są jej brzegi. W jednym miejscu jest łagodnie i można bez problemu zejść nad wodę, a po chwili jest już stromo i niebezpiecznie, a woda wygląda na głęboką… Z płytkiego strumyczka robi się nagle spora nitkę głębszej wody. Sama byłam zdziwiona, że tuż pod moim nosem rozciąga się zupełnie nieznany świat, a już moje córki poczuły się zupełnie jak podczas wyprawy do krainy Therabiti. Znalazły nawet odpowiedni sznurek nad pniem drzewa zwalonym nad rzeką, najwyraźniej służący komuś do przechodzenia na droga stronę. Wielka, stara wierzba, we wnętrzu której można się schować również mogłaby zagrać w jakimś przygodowym filmie.
Jak wspomniałam, bobrów nie widzieliśmy, ale za to pooglądaliśmy ich tamy, zobaczyliśmy, ile drzew obgryzły bobrze rodziny i jakie korytarze wyryły w brzegach rzeki. A w roli bonusa wystąpił koń, który pasł się na łące przy rzece. Wróć: nie koń, tylko kuc, jak skorygowała mnie Ala, i chyba słusznie.
Tak sobie myślę, że mikrowyprawami pewnie wkrótce staną się bardzo modne, bo bliżej im do lenistwa i nicnierobienia niż podróży nastawionych na wbicie kolejnej szpilki w mapę i zaliczenie kolejnej miejscówki. Brzmi to trochę jak hygge, slow, lagom i te wszystkie modne trendy zebrane razem do kupy. Tak na mój gust, to mają nas zachęcać i przybliżyć do zwolnienia tempa życia, dostrzeżenia codziennych radości. Zapewne dla wielu osób taki zimowy spacer-mikrowyprawa, podczas którego wypatruje się ptasich gniazd, to nic specjalnego, rzecz niewarta wspomnienia. Ja tam jednak to szwendanie się po łąkach bardzo lubię, niezależnie od tego, czy uda mi się coś ciekawego wypatrzyć, czy nie. Podczas tych spacerów czy wypraw, jak zwał tak zwał – odpoczywam, i to jest najważniejsze. W nowym roku życzę nam wszystkim wielu wypraw: w wersji mikro i w makro, co kto lubi, oraz pięknych wspomnień.
PS. Oto moja galeria zdjęć z ostatnich mikrowypraw. Ptasie gniazda, drzewa pogryzione przez bobry, rzeczka, my. I koń.