Otaczający mnie świat serwuje mi ostatnio różnego rodzaju wstrząsy: tydzień temu wywiad w WO z Natalią Przybysz; trwająca właśnie “reforma” oświaty, dzięki której w dalszym ciągu nie wiem, w jakiej szkole za rok będzie się uczyć Zuza; a jakby tego wszystkiego było mało – z Trójki znika kolejny głos świetnego dziennikarza. Szkoda gadać – lepiej już coś napisać. I ugotować.
Z wyżej wymienionych przyczyn postanowiłam chwilowo skupić się na przyziemnej, acz absorbującej czynności, jaką jest gotowanie. A dokładnie rzecz ujmując – chodzi mi o gotowanie zupy. Już Wojciech Młynarski w minionym stuleciu śpiewał, że żurek jest najlepszym lekiem na stres, więc chyba coś jest na rzeczy?U mnie dziś będzie nie o żurku, lecz o wariacji na temat zupy jarzynowej oraz barszczu ukraińskiego. Zupa no name, nieskomplikowana pod względem składu i przygotowania.
Muszę przyznać, iż uwielbiam zupy, poza rosołem i szczawiową chyba wszystkie, a najbardziej takie oldskulowe: ugotowane na jakimś mięsnym wywarze, z mnóstwem warzyw i makaronem lub kaszą, żeby wyszła nam gęściora. Zupa-krem jest dobra, kiedy nie mamy czasu na krojenie, kiedy natomiast chcemy się odstresować przy garach – to bierzmy nóż w dłoń i ciach-ciach-ciach.
O mojej zupie no name chciałam się napisać już jakiś czas temu. Wtedy to w odstępie kilku tygodni odwiedziły mnie dwie koleżanki, obie trafiły na tę właśnie zupę i obie jej nie znały. A ponieważ im smakowała – postanowiłam, że warto zupę rozpowszechnić i zrobić jej mała sesję. Do mojej zupy użyłam warzyw, które akurat miałam w domu: kilku ziemniaków, buraków, marchewek, pietruszki, brokuła, fasolki szparagowej. Równie dobrze można dodać kalafiora, selera, innych rodzajów fasoli – co kto ma i lubi.
W moim garnku wylądowało więcej warzyw, niż widać na poniższym zdjęciu, w końcu zgodnie ze swoimi zwyczajami – gotowałam przecież danie na 2 dni. Ale też chciałam, żeby zdjęcie było trochę artist, jak mawia nauczycielka moich dzieci, więc odłożyłam to i owo poza kadr, i wyszło tak bardziej elegancko niż w rzeczywistości:
Warzywa kroimy, w międzyczasie w dużym garnku nastawiamy samą wodę lub wodę + jakieś mięso (skrzydło indycze, noga kaczki, skrzydełka kurczaka – co mamy pod ręką). Na zdjęciach uwieczniłam akurat wersję wegetariańską, bo nic w domu na zupę nie miałam, i też jest ok – zapewniam.
Jak widać nie ma dla mnie znaczenia, czy warzywa są pokrojone w identyczną kostkę, ale jak ktoś lubi – to czemu nie?