Nowa powieść „Jak zawsze” Zygmunta Miłoszewskiego jest przez wydawcę reklamowana jako „najbardziej wyczekiwana książka roku”. Z pewnością dla wielu osób jest to stwierdzenie znacznie na wyrost, ja jednak jestem w tej grupie czytelników, która może się pod nim podpisać, i to obiema rękami. Wyczekiwałam i się doczekałam, a nawet dorwałam książkę na jakieś półtora tygodnia przed premiera, o czym wiedzą wszyscy, którzy czytali mój tekst o Międzynarodowych Targach Książki w Krakowie.
Zabrałam się do czytania obiecując sobie, że będę sobie tę powieść dawkować, a nie tak od razu – rach, ciach, dwa posiedzenia i przeczytane. A potem żal i smutek, że już koniec. Okładka, tak najzupełniej szczerze, zresztą mnie jakoś bardzo nie zachęcała. Wiem, że książek nie ocenia się po okładce, ale przecież samą okładkę to chyba można? Otóż okładka „Jak zawsze” podoba mi się co najwyżej średnio. Przede wszystkim nie podobają mi się użyte przez grafików czcionki ani popiersie z francuskimi barwami, bijące mocno po oczach. Niby jest klimat lat 60., niby estetycznie OK, niby zabawnie – ale jakoś mi się całość nie podoba. Osobiście nie miałabym nic przeciwko temu, żeby zostawić kolory flagi francuskiej i miniaturki budynków, a wywalić biust i te czcionki. Ale wiem, że książka jest produktem, i z punktu widzenia marketingowego taka szata graficzna ma sens i się pewnie sprawdza. Widziałam już różne materiały reklamowe wykorzystujące motywy z okładki (obfituje w nie fejsbukowy profil wydawcy książki, Wydawnictwa W.A.B), a będzie tego jeszcze więcej. Mocno podejrzewam, że szczególnie z tym biustem to był zabieg celowy. Takie a nie inne wykadrowanie kobiecego popiersia jest kolejnym przykładem popularnego „trendu okładkowego”, który pozwala na zrobienie sobie selfie z książką, przy czym nasza twarz jest uzupełnieniem okładki. Kto ma wątpliwości, o co chodzi, może wpisać w Google hasło „selfie z książką”. W każdym razie mój stosunek do okładki powieści dobrze oddaje powyższe zdjęcie: postanowiłam książkę sfotografować na tle mojej eklektycznej podręcznej biblioteki, może ten biust nie będzie aż tak się wyróżniał..
A teraz zostawmy już w spokoju marketingowe chwyty i okładkę i przejdźmy dalej. „Jak zawsze” opowiada historię dwojga bohaterów, Ludwika i Grażyny, których poznajemy w dniu, kiedy świętują rocznicę swojego pierwszego wspólnego zbliżenia miłosnego. Grażynę i Ludwika z roku 2013 (lubię sobie ich wyobrażać jako parę podobną do Heleny Norowicz i Mariana Pysznika) ktoś lub coś przenosi 50 lat wstecz, do Warszawy z początku lat 60. Jest to Warszawa zupełnie inna od ówczesnej, bo i Polska jest w tej alternatywnej rzeczywistości inna: komunistów u władzy brak, rządzi prezydent Eugeniusz Kwiatkowski zwany Inżynierem, a nasz kraj żyje w specyficznym związku z Francją. Tu Miłoszewski bardzo przyjemnie puszcza wodze wyobraźni, i w efekcie serwuje nam bardzo spójny świat, dopracowany w szczegółach aż miło, czym zasługuje na szczery podziw. Warszawa na modłę francuską to np. plac nazywany Szpikulakiem (odzywają się w tej nazwie echa Pigalaka), a mieszkańcy osiedla zaprojektowanego przez, jakżeby inaczej, Le Corbusiera – to korbiarze. Lokalsi posługują się językiem pełnym kapitalnych zapożyczeń z mowy Voltaire’a, z których najbardziej spodobał mi się „dakodak”: brzmi to jak skrzyżowanie francuskiego d’accord (zgoda) i kudkudak. Notabene kury się też w tej powieści pojawiają. Szłetnie, prawda?
Nie tylko powieściowy świat jest wykreowany z ogromnym artyzmem i pietyzmem, nie gorzej prezentują się zamieszkujące ten świat postaci. Zostawię na chwilę w spokoju parę głównych bohaterów, bo i postaci drugoplanowe są dopracowane w szczegółach i są naprawdę, całkiem całkiem. Jedną z moich ulubionych postaci jest dyrektorka szkoły, w której pracuje Grażyna, taka “arystokratyczna sucz”, no i oczywiście pojawiająca się na początku książki w epizodycznej roli sprzedawczyni ze sklepu z bielizną. Sprzedawczyni używa mojego ulubionego „tak opluwającego” (pożyczyłam to określenie od prof. Katarzyny Kłosińskiej, która użyła go jakiś czas temu w jednej z trójkowych audycji „Co w mowie piszczy”). To koszmarne „tak” upychane na końcu każdego niemal zdania, nie wiadomo po co, jest powszechną, a dla mnie skrajnie wkurzająca manierą. To takie typowe, tak?
Nie będę zdradzać za wiele, ale takich różnych obyczajowo-publicystycznych smaczków jest w tej powieści sporo. Te właśnie smaczki zawsze stanowiły dla mnie jeden z większych atutów pisarstwa Miłoszewskiego. Czytam, dajmy na to, fragment o karierze kostki brukowej w Polsce, który pojawia się w „Gniewie” i od razu zapala mi się w głowie lampka z napisem „No tak, dokładnie tak jest!”. W „Jak zawsze” jedną z takich zaskakujących oczywistości mamy w opisie jednego z bohaterów drugoplanowych: „On był typem radosnego testosteronowca, duży mięsisty facet, który na głowie wyłysiał pewnie jeszcze w podstawówce, za to spod rozpiętej koszuli i podwiniętych rękawów wylewało mu się czarne futro” (Z. Miłoszewski, “Jak zawsze”, 2017, str. 276). Kurcze, no nieźle to chłop ujął, jest taki typ. Sama wielokrotnie i nawet z pewną fascynacją przyglądałam się takim facetom na różnych plażach; zawsze zastanawiało mnie, jak i dlaczego natura tak dziwnie zrekompensowała im brak owłosienia na głowie.
Po tej jakże interesującej dygresji już wracam na powieściowy pierwszy plan, czyli do pary Grażyna & Ludwik. Przenoszą się oni do czasów swej młodości i mają szansę przeżyć swoją miłość i swój związek raz jeszcze. A może ich życie potoczy się teraz zupełnie inaczej? W tym momencie rozwija się właściwa akcja powieści. Tok wydarzeń poznajemy poprzez relacje Grażyny i Ludwika, naprzemiennie. Miłoszewski zastosował tu ciekawy zabieg narracyjny polegający na tym, że partie Grażyny są napisane z wykorzystaniem narracji pierwszoosobowej, podczas gdy partie dotyczące perspektywy Ludwika to narracja trzecioosobowa. I naprawdę jest tak, że to, co mówi Grażyna jest bardzo „jej”, a to, co jest relacją Ludwika przekazywaną przez bezosobowego narratora – jest faktycznie bezosobowe. Fragmenty Grażyny zawierają całe mnóstwo charakterystycznych zwrotów, bardziej przypominają rozmowę z kimś, niż spisaną historię. W opowieści Grażyny nieustannie pojawia się a to Matka Boska Przenajświętsza, to znów Bóg jedyny, Maryja Królowa Polski, także Jezus i Wszyscy Święci. Oczywiście nie muszę dodawać, że ta boska plejada nie pojawia się bynajmniej w kontekście modlitewnym. Podobnie zresztą jest w naszej codziennej, zwyczajnej polszczyźnie, prawie każdy z nas to zna i przynajmniej raz dziennie przywołuje Jezusa czy Matkę Boską w jakiejś wypowiedzi, szczególnie w zaaferowaniu. Język Grażyny jest soczysty, a opowiadana przez nią historia jest okraszana różnymi detalami, czasem opowieść wybiega naprzód, a czasem pojawia się podsumowanie właśnie opisanej sytuacji. Jak w prawdziwej ustnej opowieści.
Inna sprawa, że zabieg z dwoma rodzajami narracji jest – według mnie – istotny dla zrozumienia całości. Nie będę tu zdradzać do końca swoich przemyśleń, bo po pierwsze, może się jednak okazać, że jest to trop mylny i poszłam w swoich analizach nieco za daleko. Po drugie, co ważniejsze, musiałabym tu zdradzić zbyt dużo z akcji powieści, a tego chyba nie chce nikt, kto chce planuje tę książkę przeczytać. Powiem więc tylko, że ten zabieg narracyjny jest po coś, jak również po coś pewnie pojawia się zwrot „proszę pana”, którym Grażyna zwraca się do adresata swojej opowieści na samym początku książki.
Równolegle z wątkiem romansowym mamy w „Jak zawsze” wątek polityczno-fantastyczny, że tak go nazwę. Niestety, przy okazji tych politycznych fragmentów zdarzały mi się chwile, kiedy moja uwaga odpływała dość daleko od Warszawy z powieściowych lat 60. Polityczne wycieczki w „Jak zawsze” średnio mnie przekonują, nie wiem, może gdybym odczytywała lepiej wszystkie aluzje i zapożyczenia z różnych mów – doceniłabym ten wątek bardziej. Jest w książce kilka scen, gdzie różne rzeczy są wyłożone przy wykorzystaniu metody kawa na ławę, a to niekoniecznie dobrze robi literaturze. Rozumiem i doceniam to, że Miłoszewski chce pisać o Polsce, że ojczyzna nie jest to dla niego tematem letnim, lecz żywym i mocno angażującym. Dostrzegam i doceniam też, że autor podkreśla wartość poczucia wspólnoty w życiu publicznym i polityce. Ale nic nie poradzę na to, że dla mnie „Jak zawsze” bardziej niż powieścią o Polsce jest książką o tym, co skleja ludzi i trzyma ich razem. Według Miłoszewskiego kluczowym składnikiem tego międzyludzkiego kleju jest bliskość, rozumiana tu i jako bliskość fizyczna, i pewna wspólnota doświadczeń, wspomnień. Jak tak się zastanowić – to, że ludzie łączą się w pary jest dość dziwnym zjawiskiem. Dwoje obcych sobie ludzi spotyka się, często zupełnie przypadkowo, i dzieje się między nimi coś takiego, że decydują się spędzić razem życie. A co, jeśli – tak jak główni bohaterowie – mielibyśmy po latach bycia z kimś w związku możliwość przeżycia swojego życia raz jeszcze? Czy dokonalibyśmy takich samych wyborów, czy wszystko potoczyłoby się tak samo? Przyznam, że i dla mnie są to sprawy zagadkowe, sama czasem zastanawiałam się nad tym, czy gdybym dostała się na inne studia, tak jak zresztą planowałam, to czy poznałabym w ogóle Ukochanego Męża? I czy wówczas moje obecne życie wyglądałoby zupełnie inaczej? Jak to jest?
Miłoszewski przemyca w swojej książce tezę – może dla niektórych niezbyt odkrywczą, ale według mnie prawdziwą – że u podstaw damsko-męskiej bliskości leży pożądanie, bez niego nic nie funkcjonuje jak trzeba. Bez pożądania nie mamy w związku szans na prawdziwą bliskość. Dlatego zapewne rocznica, którą od lat obchodzą bohaterowie powieści to rocznica ich pierwszego zbliżenia, a nie na przykład rocznica ślubu czy zaręczyn.
Podsumowując: książka dobra, nie powiem, że mi się nie podobała, co to, to nie. Ale brak mi tego efektu wow, który pojawiał się przy wcześniejszych powieściach Miłoszewskiego. A na efekt wow mocno liczyłam, nie będę kłamać. Widać, że autor miał jak najlepsze chęci, siły, pomysły, ale cóż poradzić – coś jednak tym razem nie wyszło mu tak świetnie, jak zawsze.